To jest noszenie tac zajebanych po niebo uszminkowanymi kielichami i lawirowanie pośród gości nakładających w bufecie kolejnego sznycla – absolutnie przekonanych, że na świecie jestem sam, dupę wielką mam – z metą przy obrotowych drzwiach, gdzie zawsze ktoś wchodzi, wychodzi, to szkło strąca, coś już prawie doniósł.
To jest reagowanie na pstrykanie palcami, że dostojny pan, król życia, właśnie dopił wino i srogo marszczy na mnie brwi, że ile mam czekać, panienko.
To jest ziewanie z zamknięta buzią przy stolikach rodzinnych, gdzie mama sztywną dłonią macha przed rozedrganą brodą syna, chcesz tą zupę czy nie, nie wytrzymam z nim zaraz.
To jest wnuczęcy uśmiech w stronę starszych pań, co na twarzach wypisane mają, nie wiem, i tak zaraz umrę, zupełnie nie pojmuję jak wspięłam się na tę górę, moja droga, chyba nie będę jeść, chyba się położę.
To jest politowania grymas dla dwóch dziarskich dżentelmenów, co nie takie piersi w ustach mieli, hehe, choć tu o pierś przesz chodzi kurczęcą.
To jest pouczanie, strofowanie, na krzesła bezwzględne gości wracanie, którzy armią walą do stołu, by zaraz maziać kopcem kotletów sufit, że musimy wam najpierw donieść te morza ryb i zwały mięs, co je jecie na akord i na zapas, najpierw wam zaśpiewany piosenkę (serio!), się kucharze uwiną, dosmażą, sza!
To jest wieczne przepraszanie oburzonych, co kręcą głowami, głęboko nam w oczy patrząc, gdy w brytfannach skwierczy masło. To jest, proszę pana, już gotowe, i jego, no nareszcie, co z głodu i z winy mojej wkurwiony umierał pięć minut.
To jest znoszenie bluzgów, wysłuchiwanie zażaleń, świadkowanie uniesionym do słońca kieliszkom, że tu jest plama, widzi pani, wstyd. To jest absolutny ban dla kwiecistych linijek pyskówki, co je układam w głowie godzinami i tylko przełykam, jak oni przełykają nasze dorsze, pstrągi, łososie i krewetki.
To jest szorowanie blatów, krzeseł, sztućców, podłóg i okien na wysoki połysk średnio sto razy dziennie, by ktoś mógł mimo wszystko, przepraszam, okruch, fu.
To są piramidy naczyń poklejonych kolorowymi brejami ciężkich sosów, lepkich kremów i farfoclami buraków, walające się wszędzie nieprzeżute kawały mięs i rybie bebechy wciśnięte łyżeczką w wydrążone plastry cytryny. Jeziora octu na dnie talerza, łódeczka chleba tańcząca pijanego walca i żagiel z rozgotowanej cebuli, co się gnie i wywraca. To są mieniące się oka na powierzchni zlewu, pęczniejące od tłuszczu ścierki, kolorowe konfetti serwet z plamami wytartych buź. To stosy gorących blach z przyklejonymi kawałami mięs, monstrualne garnki niosące wspomnienie po rzekach wyschniętych zup, które często trzeba paznokciem. Klejące dechy, pokrwawione noże, nieprzepuszczające już sita. To często zepsuta zmywarka do naczyń.
To jest niesienie uśmiechu nad głowami gości, na palcach delikatne stąpanie, wdzięczne dyganie i do kuchni co rusz bieganie, by w upale i hałasie dokroić kilogramy pomidorów, porwać na strzępy całe pola sałat, zetrzeć na tarce worek marchwi, przetrzeć podłogę, by się kto nie zabił, przesunąć przynajmniej czubek piramidy do zmywarki i przynajmniej czubek zdjąć z suszarki, wsadzić do ust kostkę lodu, zwilżyć kark wodą i starać się nie rozkleić nad toną obieranych cebul.
To jest regularne się oparzanie i seria bąbli, nożem zacinanie i palców szczypanie, ciał plastrem zaklejanie. To są odciski od lakierowanych butków, upstrzone olejem falbany sukien, lepkie od potu te części ciała, co nietopliwe się wydawały.
To jest leżenie ramionami na stołach, kiedy już w końcu pójdą, czas na głęboki oddech, to westchnienia, to motywacji, by zaraz posprzątać ten syf po kulturalnych ęą gościach, co cały wieczór kruszyli sobie na uda i brudnymi paluchami znakowali wszystkie meble i ściany.
To potworne zmęczenie, które niesie cię przez na pamięć wyuczoną drogę pośród taczek i błota, prosto do łóżka, by rano mogły przywitać cię zakwasy i byś na nowo mógł nieść serdeczny uśmiech, kapryśnym gościom, co należy im się od życia wszystko.