kelnerki

To jest noszenie tac zajebanych po niebo uszminkowanymi kielichami i lawirowanie pośród gości nakładających w bufecie kolejnego sznycla – absolutnie przekonanych, że na świecie jestem sam, dupę wielką mam – z metą przy obrotowych drzwiach, gdzie zawsze ktoś wchodzi, wychodzi, to szkło strąca, coś już prawie doniósł.

To jest reagowanie na pstrykanie palcami, że dostojny pan, król życia, właśnie dopił wino i srogo marszczy na mnie brwi, że ile mam czekać, panienko.

To jest ziewanie z zamknięta buzią przy stolikach rodzinnych, gdzie mama sztywną dłonią macha przed rozedrganą brodą syna, chcesz tą zupę czy nie, nie wytrzymam z nim zaraz.

To jest wnuczęcy uśmiech w stronę starszych pań, co na twarzach wypisane mają, nie wiem, i tak zaraz umrę, zupełnie nie pojmuję jak wspięłam się na tę górę, moja droga, chyba nie będę jeść, chyba się położę.

To jest politowania grymas dla dwóch dziarskich dżentelmenów, co nie takie piersi w ustach mieli, hehe, choć tu o pierś przesz chodzi kurczęcą.

To jest pouczanie, strofowanie, na krzesła bezwzględne gości wracanie, którzy armią walą do stołu, by zaraz maziać kopcem kotletów sufit, że musimy wam najpierw donieść te morza ryb i zwały mięs, co je jecie na akord i na zapas, najpierw wam zaśpiewany piosenkę (serio!), się kucharze uwiną, dosmażą, sza!

To jest wieczne przepraszanie oburzonych, co kręcą głowami, głęboko nam w oczy patrząc, gdy w brytfannach skwierczy masło. To jest, proszę pana, już gotowe, i jego, no nareszcie, co z głodu i z winy mojej wkurwiony umierał pięć minut.

To jest znoszenie bluzgów, wysłuchiwanie zażaleń, świadkowanie uniesionym do słońca kieliszkom, że tu jest plama, widzi pani, wstyd. To jest absolutny ban dla kwiecistych linijek pyskówki, co je układam w głowie godzinami i tylko przełykam, jak oni przełykają nasze dorsze, pstrągi, łososie i krewetki.

To jest szorowanie blatów, krzeseł, sztućców, podłóg i okien na wysoki połysk średnio sto razy dziennie, by ktoś mógł mimo wszystko, przepraszam, okruch, fu.

To są piramidy naczyń poklejonych kolorowymi brejami ciężkich sosów, lepkich kremów i farfoclami buraków, walające się wszędzie nieprzeżute kawały mięs i rybie bebechy wciśnięte łyżeczką w wydrążone plastry cytryny. Jeziora octu na dnie talerza, łódeczka chleba tańcząca pijanego walca i żagiel z rozgotowanej cebuli, co się gnie i wywraca. To są mieniące się oka na powierzchni zlewu, pęczniejące od tłuszczu ścierki, kolorowe konfetti serwet z plamami wytartych buź. To stosy gorących blach z przyklejonymi kawałami mięs, monstrualne garnki niosące wspomnienie po rzekach wyschniętych zup, które często trzeba paznokciem. Klejące dechy, pokrwawione noże, nieprzepuszczające już sita. To często zepsuta zmywarka do naczyń.

To jest niesienie uśmiechu nad głowami gości, na palcach delikatne stąpanie, wdzięczne dyganie i do kuchni co rusz bieganie, by w upale i hałasie dokroić kilogramy pomidorów, porwać na strzępy całe pola sałat, zetrzeć na tarce worek marchwi, przetrzeć podłogę, by się kto nie zabił, przesunąć przynajmniej czubek piramidy do zmywarki i przynajmniej czubek zdjąć z suszarki, wsadzić do ust kostkę lodu, zwilżyć kark wodą i starać się nie rozkleić nad toną obieranych cebul.

To jest regularne się oparzanie i seria bąbli, nożem zacinanie i palców szczypanie, ciał plastrem zaklejanie. To są odciski od lakierowanych butków, upstrzone olejem falbany sukien, lepkie od potu te części ciała, co nietopliwe się wydawały.

To jest leżenie ramionami na stołach, kiedy już w końcu pójdą, czas na głęboki oddech, to westchnienia, to motywacji, by zaraz posprzątać ten syf po kulturalnych ęą gościach, co cały wieczór kruszyli sobie na uda i brudnymi paluchami znakowali wszystkie meble i ściany.

To potworne zmęczenie, które niesie cię przez na pamięć wyuczoną drogę pośród taczek i błota, prosto do łóżka, by rano mogły przywitać cię zakwasy i byś na nowo mógł nieść serdeczny uśmiech, kapryśnym gościom, co należy im się od życia wszystko.

kucharz

Marzena mi mówi, jak jeszcze w Anglii byłam, będzie kucharz, co w Disneylandzie robił. To myślę na całego już, że bajka! Na stół wjeżdża pierwszy lunch. Papa taka z ryboziemniaka. Bardzo rybna i lepka. Drugi lunch. Makaron z warzywami. Trzeci. Baran. Czwarty makaron, piąty baran, szósty makaron… Tak się to zapętla z powracającym refrenem o ryboziemniaku. Ale nic. Bo P. to nie tylko gotowanie, P. to legenda, człowiek, którego spotkało tyle, że z historii, które godzinami snuł można by spokojnie biografie ukuć dla mieszkańców małego miasteczka. Często wynikało z tych opowieści, że P. był w jednym czasie na dwóch różnych kontynentach. Wszędzie był. W Polsce chyba tylko nie, ale Polski nie lubił, Polaków. Nawet zapytał ilu was zginęło na wojnie. Że cała Ameryka nas nie lubi również, mówił, opowiadając raz po raz co durniejsze o Polakach żarty i wprowadzając tym w ruch wszystkie kuchenne sprzęty, co trzęsły się od jego śmiechu. Do końca nie wiedział jak mam na imię, dwa miesiące razem, dzień w dzień. A jak go zwalniali o wstawiennictwo prosił moje i moich polskich znajomych, bo ich imion również nie.

W Los Angeles był szefem kuchni w szesnastu hotelach i czterech restauracjach. Dzień w dzień w dwudziestu miejscach naraz. I w każdym gotował dla kilkuset osób. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Mieliśmy trzydziestu gości raz, ślizgał się po kuchni, włosy z głowy rwał, bardzo się darł. W LA było inaczej, do restauracji i Tom Cruise przyszedł, i Brad Pitt kiedyś tam o niego zawadził, przeprosił. P. zna wszystkich, u Slasha na weselu gotował, z Claudią Schiffer nie jednego strzelił szampana, z Bjork na przystanku miliony piw, a jaką sztamę z chłopakami z Red Hot Chilli Peppers trzyma to nikt nie wie(łącznie z chłopakami). Co piosenkę w radiu usłyszał jakiejś sławy, to już historia leciała, jak on z nim to i tamto. Opowiadał jak to w LA klepał kelnerki po dupach, jak to wszyscy klepali, co lepsi ci, odpływał tak częstokroć, uśmiechając się w sufit, po czym wracał naprzeciw uniesionym mym brwiom, by obwieścić smutno, że tu się tak nie da, wieśniaki. Jak mu się wiodło, mówił, jak z najładniejszymi spotykał się kobietami, jak one dla niego wszystko, od progu już, od pierwszego wejrzenia, dużo było w tym sławnych kobiet, które znamy z gazet i telewizji, wszystkie w jego kuchni rozkochane, palce oblizywały głośno i zalotnie. Miami, New York, Floryda, wszędzie go było pełno, historie snuł o najszybszych samochodach, najcięższych narkotykach, przygodach najniebezpieczniejszych. Że kilkadziesiąt ma aut. W Ameryce najwięcej, ale też kilka tu czy po całej Europie. Na co dzień jednak rowerem. Deszcz, nie deszcz.
Było też tak, że lekcji udzielał najlepszym, ot Gordon Ramsay się u niego szkolił. Wiodło mu się, słowem, długo był na szczycie, ciągle mu się zresztą telefony urywają, że gdzie jest, a on siedzi sobie cicho w podrzędnym gesthałsie na wschodniej Islandii.

Zapominał się często. Np. że ryba na obiad dla kilkudziesięciu, a ryby nie rozmroził. To ją – ofoliowaną, chwała – do zmywarki wsadził, w bąble i pianę, w gorąc. Zapominał się też, że nie on szefuje, podpisał więc półki wielkimi NIE DOTYKAĆ, kelnerską odseparował od własnej, podług swego widzimisię rozstawił po restauracji meble i po kuchni, a w lodówce takie feng shui zaprowadził, że ukrwiona barania noga łaskotana była koronami kwiatów, co całe ich bukiety po wazonach, w zimnie, by nie zwiędnąć. Kłócił się ze wszystkimi tak, że wariatka wiecznie płakała, włosy z głowy rwała, nam się po pralniach przyjacielsko zwierzała. On w dupie miał, na nas się darł, że zwolni wszystkich hurtem jak go jeszcze raz któren wkurwi. A myśmy mu nic. No i poleciał w końcu sam, jako pierwszy poleciał, choć po nim poleciało wielu, a wielu zrezygnowało, nie wytrzymało, łącznie z nami. Pod koniec sezonu hotel będzie pusty stał, goście samopas…

No ale zanim, jak był dzień otwarty u nas, że ludzie z miasta przyjść mogli na oglądanie, nosów we wszystkie szpary wsadzanie, na podziwianie, toto P. miał deser zrobić wtedy, Gustavo u wejścia z gitarą stać, na niej grać, my w sukienkach po progach się uśmiechać. P. ten tort po sufit, sam krem, trzy truskawki, uśmiechał się najdumniej, że ludzie to dla niego przyjeżdżają, jego spróbować ciast, w cieniu jego sławy stać, zdjęcia cykać. Co rusz tylko kremu dopierdywał na czubek, że tort się zapadał, cały wykrzywiał, pogubił truskawki i ostatecznie rozjechał po stole. Gustavo na gitarze tam, co szefowa, że cicho, rozmawiam, my w tych sukienkach z paluchami brudnymi od ciasta, uśmiechnięte do siebie jedynie, bo gości z miasta nie przybyło. A ile sprzątania przed tym było! Z największym oczywiście naciskiem na restaurację, tam że palety, taczki i błoto, nieważne. Stoły wyłożone szkłem, by nie daj nikt nie obcował z drewnem. Pod szkłem obrusy, by nie daj nikt drewna nie dojrzał. Obrusów końce wydzierały spod wyrżniętych w kwadrat tafli i dyndały bez nadziei do okolic kolan. Wiatr w to wiał. Na stołach, co kolekcjonują linie papilarne gości przybyłych zewsząd, królowały, i po dziś dzień królują, w chudych wazonach sztuczne kwiaty zalane dla pozorów wodą. Na dnie wazonów plastikowe korale pozostające w kolorystycznej symbiozie z rośliną. Główny stół obciągnięty ceratą w faunę i florę, na nim tort, kawa, kucharzowa sława. Odwiedziło nas niewielu, tort się zesechł, P., że idioci, wieśniaki, nie rozumieją, sam se fotografię z ręki robił, ja z tortem w Islandii, 2013.

Raz sos z ryby wlał do zupy z pomidorów, ostrzegał, nie jedzcie, na stół gościom dał. Wołowinę zwiędniętą taką, ciasto z popleśniałego chleba, oleju we wszystko do nieba. Na bakier z solą był i z pieprzem, na bakier ze smakiem, ryba z wody, z wody kurczak, z wody baran. Raz mięso w piwie być miało, było piwo w gardle, był pijany kucharz, który włosy rwie, mało wie, innym razem inne od piwa coś, po czym stoły puste, głodni goście, zadumany mistrz nad pałką rabarbaru…

Fiordy

Jedziemy na wycieczkę po fiordach. Docelowo do Borgarfjordur. Taka mieścina za górami, gdzie na jej końcu, na małej wyspie Hafnarholmi, można się gapić na puffiny. Super stwory! Mamy golfa trójkę kombi, co jest pośmiewiskiem tutejszych dróg, którym nie wypada. Bo to też nie są drogi ot, to są żwirowane serpentyny, co biegną pośród przepaści. Przed nami rollercoaster i łzy. Ale jeszcze o tym nie wiem, jadę cała wesoła, lekkomyślna.

Pufińsko

Prowadzi Gustavo, co go znamy moment i ja mu zupełnie nie ufam, ale się rwał, chciał, ma. Na starcie długo przez nicość, prosta niekończąca się droga w obwodzie gór, które daleko. I nagle bum, znikąd tak, stoi sobie – w tle wciąż mając mało – sklep w kolorze pistacjowym. Sklep na baterie słoneczne. W środku maszyna z czekoladowymi batonami, z coca-colą. Jest zeszyt, gdzie ja od razu veni, vidi, vici, jest kalendarz, kwiatki w wazonie. Doczytuję w przewodniku, że miesiąc w miesiąc ktoś, co nikt nie wie kto, przyjeżdża zmieniać w kalendarzu kartkę i dokładać słodyczy, bomba!

Dalej ocean, czarna plaża, co chwilę wysiadamy z auta, by na moment przykucnąć w śniegu, zadumać się na trochę. I wystarczy zerknąć za kamień, za pagór, a tam wodospady, rwące rzeki, błękitne bajora. Masa, masa owiec i baranów. Te to stoją przy drodze, albo w ogóle na. Zatrzymujemy się przy nich, cicho jest, nikt się nie rusza, wszyscy po sobie gapią. I one tak mogą godzinami, prosto w oczy bez mrugania. Puchate całe, cudne i żywe. Po dłuższej chwili Marzena bee robi, żeby przerwać milczenie, a one chwilę zadumane, jakby myślały nad odpowiedzią – bee, odpowiadają. Naraz robi się głośno i żwawo, one się wiercą i beczą, tak gadamy pośrodku niczego o bóg wie czym.

barany

Jedziemy. Bliżej gór już, co musimy całe je pokonać, wspinając się najpierw na sam szczyt, a ze szczytu na sam dół. Pięknie jest, malowniczo, śnieg i cisza. Nie mija nas nikt, jesteśmy tu sami. Trochę poezja, a trochę dramat, bo oto nagle – ni stąd ni zowąd – jedziemy jakąś pionową ścieżką, gdzie widać tylko niebo, co ja się boję, że zaraz tam trafimy, po prawej stromy spad, po lewej góra do chmur, nie wiadomo co na szczycie, nie wiadomo, gdzie jest szczyt, zero znaków, że za ileś kilometrów w którąś stronę zakręt. Bardzo wieje. Jedziemy najwolniej na świecie, zatrzymując się co chwilę, bo mimo paniki, co nią zapłakałam całe ręce, jest zachwycająco i cudnie. I potwornie zimno. Zaraz będzie z górki, słyszę, co dla mnie to tylko dobro przywodzi, więc biorę głęboki oddech, by – jak się okazuje – kolejne 40 minut chować buzię w dłoniach, cicho lamentując, że spadniemy.

Borgarfjordur okazuje się być maleńkim miasteczkiem z kilkoma domami, kościołem i restauracją, w której serwują zupę rybną i kawę. Więc kawa. Wszędzie góry do nieba. To jedno z tych miejsc, do którego nie da dojechać się zimą, jego mieszkańcy na osiem miesięcy w roku zostają odcięci od reszty świata. Trudno coś o mieszkańcach, bo mimo spędzenia tam dwóch godzin widzieliśmy tylko panią od kawy. Na puffiny też patrzyliśmy sami. Jak łowią ryby, dziubią coś, coś gadają, gdzieś nas mają.

Jedziemy dalej. Reydarfjordur. Jest knajpa, choć zamknięta. Jest muzeum, choć otwarte tylko w sezonie letnim, który jeszcze nie. Jest rybacki port, ale cicho tam, żywej duszy. Wszędzie góry. Nie mija nas nikt.

I Seydisfjordur. Około 800 mieszkańców, dwukrotnie mniej niż w poprzednich miejscach. Jest tu port rybacki i prom. Można do Danii i na Wyspy Owcze. Jest bar, w którym pijemy lokalne piwo, są ludzie! Nie dużo, bo ze cztery osoby. Wszystkie w wełnianych swetrach. Słuchamy ich rozmów, nie rozumiemy nic, za oknem wodospad, wszędzie góry.

Seydisfjordur

Dalej. Mnóstwo znaków nazywających farmy, których od dawna nie ma. Masa opuszczonych domów, porośniętych zewsząd trawą. Jest tunel wydrążony w górze, są elfie domy, piramidy z kamieni ustawione przez turystów. Dalej, proszę państwa, renifery! Nie jesteśmy tu sami…

Renifery

© 2013 wszędzie barany – All rights reserved

tutaj

Żyjemy jak dziady.  Brakuje wszystkiego. Na budzie, bo w budzie żyjemy, kieszonkowa kuchenka elektryczna, mikrofalówka oblazła pomarańczową warstwą starości, w salonie wersalka i nic, na pokojach po szafce, po łóżku, po lustrze każdy i oknie z widokiem na zwalisko kamieni. Dalej milion taczek, litry błota. Dechy w to błoto rzucone, my po nich, wąsko tak, że ledwo równowagę. Robole se siedzą, co wcześniej wykopali wielgachny dół, do którego pada śnieg i robi się breja. Palą se papieroski, ja biegnę w pralnię ścierki powrzucać, mówią mi, skacz, młoda, ja skaczę, rozjeżdżam się przy końcu malowniczo, oni biją brawo. Buty mam w błocie, błoto na budzie. Tak tu jest.

Pełno jaskrawokolorowych bryk, pany w brudnych ogrodniczkach, dumają, się naradzają. Robota stoi, śnieg leży. Wszyscy tylko kawę piją, ciasto jedzą, by energię. To po pokojach latamy, to po recepcji, każdy wszystko, wszyscy nic. Szefowa wariuje, bo okazało się, że jest wariatką! Wszędzie jej pełno, co niby pomoc niesie, tu ścierką przetrze widelec, tu łokciem zamknie za kimś szafkę, na stół coś położy, zeń zdejmie. Lubi również wydrzeć się bezlitośnie na kogo popadnie, zapłakać bóg wie nad czym, na długie godziny zamknąć się w jednym z pokoi, by następnie zechcieć nas znowu tulić i głaskać. W rezerwacjach namota tak, że godzinami odkręcamy te mejle później, co są po islandzku, którego my języka nijak. Albo jak ludzi prowadzimy do pokoi, to często z sercem na ramieniu, bo wielokrotnie było, że wchodzimy, a tam inny ktoś pitrasi sobie na całego, zdumion. Albo z dwoma rosłymi panami idę, co kumplami sobie, a pokój się okazuje dla zakochanych, te łóżka przy nich rozsuwam, od nowa im ścielę, wyginam się, pocę, ci w lekkich uśmiechach czekają końca.

Widok z okna też żadna poezja. Ludziom się marzy, co przyjeżdżają, by w oknie góra stała, bieliła się calutka olbrzymia. By im w okno renifer zaglądał. Miast góry wymarzonej góra stoi syfu. Kosiarka przykładowo, wbita w ziemię już w zeszłym roku, zahartowana. Tych taczek sporo. Nasza buda w obwodzie również. Głazy, palety, piach, kable i druty.  Pan Marek w tym wszystkim, co pali faję za fają i wzdycha do kawałów traw, co właśnie przywieźli i co je kłaść musi, by udawały florę, jak tylko śniegi puszczą. Ta trawa waży milion, bo z ziemią jest ta trawa i trzeba ją będzie dawać w błoto. Uzyskamy tym efekt zielonej tabliczki czekolady i będzie słodko.

Wszystko dudni, dzwoni i buczy, wiertarki, młoty, budowlane melodie. Goście uszy zatykają, czy długo tak, a my dzień noc, co trochę nie przystoi. Jest połowa maja. Za dwa tygodnie otwieramy sezon, do końca września przyjeżdżać będzie prawie stu gości dziennie, do końca września będziemy ścielili sto dziennie łóżek, czyścili 50 dziennie toalet, dwa razy dziennie karmili setkę głodujących. Mamy czternaście dni na postawienie szesnastu nowych pokoi, których wnęki zapchane są po sufit syfem, dowodzącym, że nijak nie damy rady. Wszyscy w rękawiczkach i czapkach. Pijemy mnóstwo kaw, dla energii. Jemy mnóstwo ciast, trzymając się pod brodą, by nie nakruszyć na podłogę, której nie widać spod brudu.

cześć, Islandio

Niewiele widziałam w Reykjaviku, dociągnęłam tylko walizki spod autobusu do lotniska i tam spędziłam kolejne godziny, czekając na lot do Egilsstadiru. Gapiąc się po ludziach i za okno. Wiało. Nie pozwoliłam sobie na spacer po stolicy, bo nie umiem zostawić bagaży ot, bo nie umiem miasta, nie umiem mapy nawet, poza tym doleciałam do Islandii, sukcesy trzeba dawkować. Obok mnie starszawe małżeństwo, jasne że z Polski, jesteśmy wszędzie, półszeptem snuło domysły, że lecieć muszę na Grenlandię. Półszeptem o mnie, na całe gardło zaś o grupie Islandczyków, co wpadli tłumnie i dumnie, by po kwadransie wzniecania kurzu i robienia zamętu odlecieć do Akureyri. Bo tyle tu trwa odprawa. Podajesz nazwisko, zero dokumentów, drukują ci bilet z numerem siedzenia. I wszystko. Zrobiło się cicho i mogłam usłyszeć końcówkę rozmowy o tym, że prawdopodobnie pochodzę z Polski. Podchodzę więc, pytając o papierosa. A oni triumfalnie, patrz, nasza! I poszło! A co panienkę sprowadza, na ile, za ile. I że oni już kilkanaście lat w fabryce ryb, urobieni ale i do, ot właśnie z wakacji, Wyspy Kanaryjskie, tu to słońca mało, a zimę przeżyć to człowieka cholera bierze w tych ciemnościach, teraz fajnie, lato się robi, taa, ale tu też nie takie lato jak na Wyspach, będzie jasno, będzie, białe noce, dobrze po tych pieruńskich ciemnościach, nie jest tak zimno, ale wieje strasznie, Islandia się podoba, pewnie, pieniądz dobry, a jak kto się sprawdzi to i stanowisko lepsze, myśmy zaczynali od takich małych rybek, od pakowania, teraz filetujemy, żona timlider jest na taśmie, ja wózkami jeżdżę, najgorzej to przy kawiorze robić było, oj co to był za chlew z tym kawiorem, ludzie, ale już minęło, na początku najstraszniej, ale idzie się przyzwyczaić, a jak kto robotny to oni też widzą, docenią, Islandia dobra jest, tu nie kradną przykładowo, samochód można mieć otwarty całą noc, dom tak samo, nic nie wezmą, papierosa?, pewnie, malborem poczęstujemy, z Polski.

Wsiadamy do samolotu, leci może 16 osób, nie ma więcej miejsc. Siedzę przy oknie, z podniecenia zaciskając pięści, za godzinę będę na miejscu. Głodna, brudna, rozgadana. Za godzinę zobaczę Marzenę, która mnie tu. Planuję pozbierać emocje, które są jak rozsypane puzzle, a z których po ułożeniu wyłoni się w tle kawał Islandii i wielki na środku napis-niespodzianka opisujący, co właściwie czuję. Bo czuję wow, ale takie razy sto, czuję, że jest takie słowo, którego nie miałam okazji jeszcze wypowiedzieć, a które czekało na sylabizowanie, stopniowanie i wołanie. Znowu się poddaję i tylko patrzę. Widzę chmury i góry, plamy śniegu, konie w biegu. Za chwilę jesteśmy już wysoko, trzęsie nami potwornie, ale zasypiam, może na kwadrans, podliczając w myślach, że to 28 godzina, kiedy nie zmrużyłam oka. Budzę się z otwartą buzią i nitką śliny na brodzie, klasa!, obok mnie rosły i rudy Islandczyk czyta gazetę o zakręconych literach, chcę mu pogratulować kraju, powiedzieć coś miłego, że świetnie jest, jakie ładne to, jakie tamto, uścisnąć mu dłoń. Nie robię jednak nic, wszystko co wymyśliłam, za mało jest. Zaraz lądujemy, widzę maleńkie lotnisko, zasypaną śniegiem wioskę, co okaże się później największym miastem dalekiego wschodu Islandii.

Na lotnisku wypatruję Sibby, co będzie moją szefową, co mi ją opisano jako blond starszą panią, która miała mieć kartkę z moim imieniem, a której kartki nie widzę. Widzę blond starszą panią. Podchodzę, pytam, czy czeka na Marię. Czeka. Moje walizki lądują na tyłach zapchanego po sufit auta. Będą tak jeździć jeszcze dwa dni, a ja tęsknić będę do bielizny, komputera.

Sibba mówi wolno, mieląc każde angielskie słowo, jakby nie wiedziała, czy ono znaczy co znaczy, mówi islandzkim akcentem, który w mig staje się moją ulubioną odmianą angielszczyzny. O tym jest, że na hotelu wciąż bajzel, że przygotowujemy, całą parą, full speed, wszyscy razem, jak rodzina, dużo śniegu było w zimie, spóźnieni z pracami, niedługo pierwsi goście, dobrze, że jesteś, zaczniesz od jutra, Marzena z Dawidem już robią, jest jeszcze Gustavo, przyjechał wczoraj z Portugalii, cały dzień pracował, nawet nie miał chwili, by rozpakować walizki, okropnie go potraktowaliśmy, biedny chłopak, ale sympatyczny, do pracy się garnął, jak on odkurzał!

Od lotniska do Eyvindary jedzie się kilka minut, co dziwi o tyle, że to dwa krańce miasta. Eyvindara to olbrzymi dom gościnny, z potencjałem do bycia największym na całym wschodzie, podzielony zielenią drzew (tak, na wschodzie są drzewa) na sekcję śliczniutkich domków z małymi werandkami, dziesięciopokojowy blok o pomarańczowych zasłonach i wielkich łóżkach oraz czerwieniący się w samym centrum dom główny z kuchnią i restauracją okolony kolejną serią pokojów dla gości. Gubię się, co nijak nie dziwi, bo gubię się zawsze, do gubienia przywykłam. Rozglądam więc, usiłując zakodować, że tu jest szary domek obok tej zwały gruzu, tu taczka, tu błoto, tu drabina, a dalej deski, palety, pobojowisko, boże. I nagle biegnie do mnie! Biegnie ta kolorowa, obuta w trampki i z czapką, wita mnie, całuje, Marzena moja, Marlon Brando, co chcę jej powiedzieć tyle, a ona mi, że wie, że dokładnie, Gośka! Jąkamy się, przytulając, ja mam w oczach łzy, to okrągłe wow znajduje ujście, cieszę się jak się nie cieszyłam nigdy, doleciałam tu, Marzena, to jest kosmos i księżyc, jestem tu i nie wierzę, tu jest najpiękniej!

papa, Anglio

Anglia, lotnisko na Luton, 5 rano. Sto bluz, sto swetrów, żeby się podrapać, nie ma bata. Walizki turlają mi się zaokrąglone od nadbagażu, serce na ramieniu, jadę na koniec świata. Szalik, rękawice z wełny, czapa, gorąco mi, jest początek lata. Obok turyści w rozchełstanych kołnierzach pchają się do bramki na Pizę czy Majorkę, a ja staram się o minę, że nad ranem to raczej mróz i że tak czy siak zaraz odlatuję. Nie rozbiorę się, bo się później nie zbiorę, królowa lodu, pocę się w kurtkę, gotuję. Mi mówili, Islandia zimna. Ja to zimno wizualizuję, rozmarzam się, że buzię wsadzam w śnieg, że we mnie wieje ze wszech stron, zrywa mi czapkę, targa mi włosy.

Dobra, czekam tam, siedzę, myślę, czy dobrze robię, opuszczając Anglię, w której dwa lata i w której dobrego spotkało mnie mało, w której ciągle lało. Trochę na to za późno, kiedy klucze oddane, pomachane. Zmieniam więc tok myślenia na ten, jak to będzie super, kiedy/jeśli dotrę. Bo w docieraniu jestem słaba, co słaba to i tak za mocne słowo. Po trzysta razy patrzę, czy przy dobrej bramce czekam, czy mam wszystko, czy bilet, paszport.

Do samolotu wchodzę trzecia, czerwieniąc się w przepychankach, by w razie wu lecieć z szaleństwem na twarzy i łzą do innego. Ale to ten, jest git, cała dumna siadam, królowa potu i paniki, przy oknie, a jak!, i ślę esa wszystkim, że ta dam, w fotelu! Tam lot pomijam, wiadomo, szał. Choć dla mnie szał cucony napadami histerii i nerwowym poklepywaniem kieszeni, że nie mam dowodu, portfela, bzdury, że nie dam rady, wsiądę gdzie nie trzeba, że co mi strzeliło do głowy tam jechać. Nie mam praktycznie żadnej orientacji w terenie, raczej się nie porywam na nic większego dalej niż tylko w wyobraźni. A tu decyzja podjęta, rachu ciachu, przyjedziesz, przyjadę, minął moment ja w samolocie marszczę czoło, nie wierząc.

Startujemy, lądujemy, dobra, Keflavik. Nie ma nic, lotnisko wielkości wiejskiej szkółki, kilka autobusów. Lecę więc z wydrukowanym biletem, szalikiem szurając o ziemię niczyją, do pana, by mu dać, że mam, tu o jest napisane, że za chwilę mam być w stolicy, błagam pana serdecznie, ruszajmy. Ruszamy. Ściągnęłam wreszcie czapkę, od której naelektryzowały mi się włosy, których cierpliwości nie miałam ni chwili, by okiełznać, bo oto pierwszy zakręt mówi mi, że wylądowałam na księżycu. Nie ma nic tylko kolory, dużo czerni, brązu i stali. Nie ma drzew, są dziwnokształtne, niewysokie pagóry, nie ma zieleni. Jest słońce, wiatr i cisza. Nie ma domów, ludzi, zwierząt. Prawie nie oddycham, łapię powietrze, połykam, nie chcę przerywać ciszy, ale mam w ustach okrągłe wow, które potrzebuje wybrzmieć. Co chwilę biorę telefon, to wow wpisuję, usuwam, wow jest za mało, nie oddaje, dodaję więc szereg wulgaryzmów, znowu usuwam, poddaję się, odkładam telefon i przyklejam czoło do szyby.