Gościom się wydaje, że tu są restauracje na każdym kroku. Wietnamska, tajska i chińska, włoska, francuska i polska. Gościom się wydaje, że mają wybór, że mogą dowolnie zaspokajać swoje potrzeby, są przecież na wakacjach. Rano kupimy świeże bułeczki, wypijemy gorącą kawulkę w kawiarni, zjemy ciacho ze śmietaną. Nic bardziej mylnego. Piekarnie tu to rzadkość, pierwsze sklepy otwierają się zwykle koło 11, tu nie ma rano, kawiarnie to często stacje benzynowe, na których kupujesz papierowy kubek i do którego automat wypierduje ci z hukiem latte. Zrobimy przerwę w podróży, snują plany goście, by najeść się tradycyjnych dań w przydrożnym barze, by się najeść baraniny. Na kolację sałatkę z kieliszkiem wina myślimy, w restauracji z widokiem na góry i wody, z widokiem na renifera i wyskakujące w niebo raz po raz zwaliste cielsko wieloryba. Po kolacji clubbing, a co! Tak myślą goście. Tak myślą turyści. Też tak myślałam. Że z jednej strony to fajnie, taka Islandia, taka dzicz, ile my się nagadamy po powrocie, ile zdjęć popokazujemy, nam nie uwierzą. Z jednej strony. A z drugiej, dobra, dobra, gdzie jest jakiś pub, żebyśmy mogli dziabnąć piwo, gdzie jakaś restauracja jest na serio. Z jednej strony to przygoda życia, jak tu pięknie, zimno, szaro, z drugiej – no już bez jaj – gdzie jest multipleks?
Co mnie uderzyło na starcie, co uderza na starcie wszystkich: tu nic nie ma. I tego się nie da opisać. Jak opisać nic? Nic jest szare i ma kamieniste wybrzuszenia. Nic się ciągnie w nieskończoność. Nic nie ma drzew ani ziemi, kwiatów nie ma, zwierzaków. Nic nie ma wody, ma obrus nieba, bo wszystko ma niebo nad sobą. I już. Są w Islandii miejsca, w których nie da się żyć. I to są te miejsca najpiękniejsze. Które próżno fotografować. Które opisać trudno. I w tych właśnie miejscach, w których największą bronią jest eufemizm, goście moi najchętniej postawiliby kawiarulkę. Barulek mały z herbatą i ciastem. Multipleks. Szalet. No bo jak to tak.
W Akureyri jemy ser pleśniowy z opakowania, chłopaki jakąś z budy bułę z parówką. A po kolacji szukamy miejsca, gdzie by tu można. I znajdujemy. Są panowie w brodach i lopapejsach, są uszminkowane panie w rajtuzach. Tubylcy. Patrzą na nich goście, myślą jaaaa. Myślą tak wieczór wcześniej też, w Husaviku, kiedyśmy w jeden jedyny tam bar, gdzie – w piątek wieczorem – siedem osób i nasza piątka. W barze pisarz, co się podróżą para, w barze muzyk, co próżno reszty szuka zespołu. I my. A wszyscy chętni do zwierzeń, wszyscy otwarci na oścież, pozamykane, bo zimno, okna. I piwo islandzkie jest, i islandzki sznaps. I gwarno, przaśnie.
A rano na Detiffoss. Monstrualny wodospad, którego grzbiet możesz głaskać, który ci płynie przy udzie. Ale Detiffoss jest zamknięty. Stoi wielki znak, że nie ma szans, Panie i Panowie, jeszcze nie sezon, jeszcze śniegi, nie przebijecie się. Kierowca nie wierzy, że jak on się nie, swoją wielką bryką, swoim wielkim ego, on się na pewno. Ja w sercu już mam łzy, już mam strach, nic nie mówię, udaję, że spoko loko, próbuj, Michał, przejechać. On próbuje, raz i drugi, kogel-mogel cały w śniegu, ja mam serce pełne ulgi. No to do Asbyrgi. Asbyrgi to wielki park, co powstał, bo latami przez niego płynęła rzeka, a później zmieniła zdanie i nurt. Powstał, bo powybuchały wulkany, przesunęły lodowiec i o. Park jest oblodzony, goście udają, że mają łyżwy, jesteśmy w wąwozie, tylko my, echo i brzozy. Kręcimy telefonem filmy jak nam fajnie, jak mamy lepiej od was. A później do Myvatn lecimy, gdzie rok wcześniej prawie umarłam ze strachu. Ale na Myvatn minutę, bo goście się ociągają, kierowca się denerwuje, mamy obsuwę i nie jedliśmy od rana. Znajdujemy miejsce z gulaszem, miejsce z widokiem na krowy i owce. Goście się cieszą, jest jak w przewodniku. A zaraz będziemy pupki moczyć w ciepłym, blue lagoon zaraz, będziemy stroić sobie w wodzie żarty i miny. Tyle jest do zrobienia tu, tyle do zobaczenia jest, tak mało mamy czasu. Wracamy na złamanie karku, w hotel najszybciej jak się da, kaczki jakieś lecą ulicą, kierowca kręci kierownicą, goście się budzą, się drą, kaczki żyją. Znowu jemy z opakowania ser, znowu idziemy tańczyć z tubylcami. A następnego dnia oglądamy przez lornetę foki, bo jedziemy, jedziemy, a nagle stoi stół, na stole leżą lornety, napis, że patrzcie na foki, chłopaki, i jedzcie sobie dżemy, na stole stoją dżemy, w serduszkach robi nam się ciepło plus wyłazi słońce, foki sobie siedzą, goście już nie mogą. Ale to nie koniec, bo zaraz wieloryby. Motorówą na morze, goście piszczą, wieloryb jeden z drugim, puffin na puffinie, super sprawa i przeprawa, a ręce zimne jak lód. Hamburger i kawa na stacji paliw, kolorowe żelki na wynos i 6h do Reykjaviku. Po drodze tysiąc zdjęć, cyku, cyku, jak tu ładnie, tu, Michał, stań i tu i tam, do Reykjaviku nie dane nam.
Cudne są te wakacje od wszystkiego, wakacje od cywilizacji i infrastruktury, cudnie jest wyciągnąć nogę na balkonowej balustradzie i gapić się w górę, pijąc gin. Cudnie jest się gapić na foki jak one sobie po prostu są, jak sobie wieloryby pływają, ptak fruwa i już. Albo jak sobie nie ma nic, cudnie jest się pogapić, kiedy przecież wokół zawsze tyle.
A Reykjavik po czterech dniach to jakby Nowy Jork był.