zima

Będzie ciemno, zimno i wiatr, słyszałam. Było ciemno, zimno i wiatr. Ale było coś więcej jeszcze, o czym nie słyszałam. O tym, że ciemno będzie przez 18h. Że zimno będzie do szpiku. Że wiatr będzie stawał na drodze do wszystkiego i każdemu.

Zimowe poranki zaczynają się o szóstej, bo praca. Patrzę ciemno, myślę jasne. Muszę iść 30 minut, idę długo ponad, z trudem trzymam równowagę na oblodzonych ulicach, myśląc, że to nie był żart z tym artykułem, co uczy jak być pingwinem, a który pojawił się niedawno w islandzkim internecie. Wieje mi raz w buzię, raz w potylicę, bardziej więc stoję niż idę, wieje śniegiem i deszczem, myślę bluzgi na całego oraz trochę o Syzyfie. Dochodzę spóźniona, cały kraj jeszcze śpi, po co to komu tak wcześnie wstawać, robić nie ma co, marznę więc i czekam. A myśli mam bardziej niż zwykle beckettowskie. Jest siódma, jest ósma, dziewiąta, jest ciemno. O dziesiątej myślę, już świta na bank, uchylam więc drzwi, a tam nic, tylko wiatr i śnieg, i ogólne o nas zapomnienie. Nagle o jedenastej bum, proszę bardzo, można latać gdzie kto lubi, wszystko widać, myślę uf. Spokojna więc robię, co mam, że po pracy tu i tam, snuję plany. Doślizguję się do domu, jest zaraz szesnasta, robię kawę, pupą do okien, a gdy się odwracam – noc. Wszystko to jak psikus, jak no weź przestań. Przez cztery miesiące.

Raz mam wolne, patrzę z parteru i w szortach, jak ludzie od wiatru tańczą wbrew woli, jak ocean drwi, patrzę. Iść trzeba tak, by buzia w równej była linii z chodnikiem, by całą buzią w chodnik patrzeć, o! Iść trzeba w zaparte, z napompowaną wiatrem kurtką, z deszczem, co do suchej nitki, tu szczególnie, gdy się chodzi blisko wód, trzeba wiedzieć, że taki spacer, przymusowy czy hobbystyczny, kończy się wyciskaniem nad wanną włosów, kurtek, rajtek i łez. Że niewzruszony ocean raz po raz dupnie nam w okno i tyle. I że ogrzewanie tu tanie jak barszcz, z kolei o barszcz bardzo tu trudno. W sklepach z jedzonkiem łatwiej dostać raki, co zwiększają przyczepność na ulicach.

Śpimy. Po prawej mam lampkę nocną, po lewej ocean. Co chwilę lampkę zapalam, bo w ocean nie wierzę. Stoi i sapie, dyszy i dmucha. Tak się rodzą koszmary. I romanse. Z tego się pisze horrory i erotyki. Ciągle gwizd, świst. I śpię, i nie śpię. Myślę, po nas! Myślę o nas. A on biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej, i dudni, i stuka, łomoce i pędzi. Tak noc w noc. To sztorm, to spokój, poezja – dramat. Po jednej stronie okna wariuje on, po drugiej stronie okna wariuję ja.

Będzie ciemno, zimno i wiatr, słyszałam. Nie słyszałam, że straszno będzie i pięknie, i ciężko. Że inspiracji w tym tyle i smutku. Że tyle w tej zimie świateł i ciepła. Uśmiechów spod szali i w szale. A myśli ile. Przez całą zimę, żeby zasnąć, proszę państwa, liczę barany.

Reykjavik, 10 rano

Reykjavik

Mieszkamy w mieście. Tak na serio już. Możemy wyjść z domu, a tam stoi sklep. Nie trzeba daleko iść. A za sklepem sklep następny. Tak cały czas. Można kupić rower czy zegarek, nikogo to nie dziwi, ludzie wchodzą, oglądają, od rana do wieczora. Jest szeroki wybór wszystkiego. Jest też dokąd pójść. Są rozgałęzienia ulic. I miejskie drogowskazy, na lewo biblioteka, na prawo lotnisko. Lotnisko jest w mieście. Samolot jeden za drugim, huk i zadarte nosy.

Budzimy się pierwszego dnia na nowym, sny jakieś kompletnie bez ładu, ludzie nam patrzą w talerze, bo parter, my patrzymy w ocean. Wariatka jest daleko, my jesteśmy w stolicy, potwornie ważni, takoż spokojni, ze swoim domem, pod którego oknami jeżdżą auta, ze swoimi sprawami, kuchnią, salonem i sofą.

Na spacerze mijamy ludzi i zwierzęta. Bierzemy na ręce koty – grube i chętne – snując adopcyjne wizje. Jest zimno i tłoczno. Sezon trwać będzie jeszcze dwa tygodnie. Wszędzie więc turyści z mapami, turystyczne autobusy wszędzie, witryny kuszące pamiątką.

Latamy tu i tam, robiąc wielkie oczy, kiedy idzie człowiek, dwoje ludzi, troje. Zaraz się tu ściemni. Zaraz się zrobi cicho i pusto. Zima zaraz. Więc jak najszybciej, jak najwięcej chcemy.

No i tak o: jest port ze statkami, koło portu milion restauracji, każda z zupą rybną, z baraniną. Można rybi szaszłyk sobie. Lub puffina, co gorzej. Wieloryba można w porcie. I zjeść, i zobaczyć. Można w porcie łowić. Albo na targ pójść, gdzie wszystkie gadżety od sznurowadeł po koninę. Z portu krok jest do centrum. W centrum ogrom kawiarni. W jednej można zrobić pranie. W innych nie. W innych bardziej rabarbarowe smakołyki z bitą śmietaną można. Jest dużo barów. W każdym brodaci mężczyźni i dziewczęta w przesadnie czerwonych szminkach. Są co rusz festiwale, święta i obrządki. Galerie są i muzea. Jezioro jest, co zimą można po nim śmigać łyżwą, latem kaczkom. Jest plaża i hot pot, do którego gnasz po wyjściu z lodowatego oceanu. Jest mało drzew, a dużo wiatru. Nawet park. Artystów całe ulice. Takich w cętkowanych płaszczach i dresowych bluzach z bohaterami znanych kreskówek. Nie ma billboardów ani ulotek. Plotki są. Są, bo się wszyscy znają. Znają, bo to małe miasto. Nie ma opcji, słyszę skądś szybko, że poznasz kogoś gdzieś i nigdy go więcej nie spotkasz. Nie ma opcji! Jak komu zaginie kot, zaraz w gazecie będzie, takie to miasto małe. Albo o tym, że kto upadł na głównej ulicy, tak ślisko było, że raz, raz, posypcie tam piachem. Są trzy na krzyż piekarnie, szewców do kupy trzech. Miasto z zerową presją konkurowania. Miasto hoteli i biur turystycznych. Surowe miasto, co za główną dekorację wybrało światło. Miasto basenów, o! Otwartych do późna, chociaż ciemno, prawie noc. Miasto, że o 6 rano na ulicach nikogo, o czym dowiem się później. Gdzie nikt się nigdzie nie spieszy miasto. Gdzie wszyscy spokojnie i długo piją kawę, miliony kaw. Gdzie stres jest tak samo obcy jak zamykanie kluczem domów czy Starbucks. Potwornie daleko to miasto. Najbardziej na północ wysunięta stolica świata. Można na przykład wejść na wieżę kościoła, by ogarnąć wzrokiem całe toto. Widać więc domy, ulice i auta, cały ten Nowy Jork. A dalej spory plaster oceanu. A później już długo, długo nic.