Ałto

B. mówi, no weźże zrób. Myślę sobie, będzie trup. Dzwonię do pana, mówię, ja nigdy przenigdy, on, damy radę. Sprzęgło tu, tu hamulec, tu gaz. Tu zaciągasz ręczny, tu biegi zmieniasz. Tu masz światła, lusterka, migacz, i tysiąc osiemset pokręteł, proste? Jezu Chryste. Zamieniamy się miejscami, czekam, aż siądzie w fotelu pasażera, dopiero wchodzę, nie chcę być w aucie sama ani na sekundę, boję się, że zamknę drzwi i odjadę, on zostanie i będzie za mną biegł, dając wskazówki, których nie pojmę. Boję się masy rzeczy. Że przy zmianie biegów zamiast dwójki dam czwórkę i będzie po mnie. Że wyjdzie na drogę pies i będzie po nim. Że zamiast hamulca gaz, nie zatrzymam się na czas. Pierwsza lekcja, to że proszę rusz i zatrzymaj się, proszę. Poszło super, wracam do domu i opowiadam całą godzinę, tłumaczę, gdzie hamulec mam, gdzie sprzęgło. B. mi wieczorem mówi, bo na przegląd mercedesem jechał i klakson robił, weźże wyciągnij kluczyk ze stacyjki. To ja wyciągam, a auto rusza, wygina mu na drugą stronę drzwi, bo o mur haczy, jedzie ten samochód na mnie, tysiąc jedzie na mnie ton, ja się drę, na dach włażę i drżę. Rachu ciachu, nie mamy drzwi, to się wcale nie śni. B. se przekleja worek na śmieci w ich miejsce, a mnie wcześniej tuli, tuli. Już w głowie mam, że nie robię tego prawa jazdy, na chuj mi to. Trauma wypełnia mnie po brzegi. A później jadę rowerem bez błotnika, leje na mnie deszcz, jadę błotem, ciężarówka za ciężarówką pryska na mnie siurem z kół i kałużami. I myślę, robię, robię. B. jedzie na przegląd bez drzwi i klaksonu. Panowie na warsztacie okazują mu szacunek. Druga lekcja samochodu to już biegi wchodzą, jedynka do ruszania, dwójka, trójka, czwórka. Mam tysiąc pięćset pytań. Tyleż obaw. Czy jak ruszę z dwójki to samochód się zepsuje, czy jak z czwórki na dwójkę muszę to muszę przez trójkę zejść? Po co jest czwórka? Następna lekcja to robienie kółek wokół małej wysepki, mam już całkowitą kontrolę nad autem, hamuję, przyspieszam, jestem kimś, choć dwójkę mieszam z czwórką, szarpie nami, mną szarpią torsje ze stresu i zażenowania. Czy jak ściągnę nogę z gazu to auto się zatrzyma? Czy to dobrze, że całą drogę mam nogę na sprzęgle? Czy zawsze tak mięśnie bolą, jak się prowadzi? W domu oglądam filmy na youtubie o paniach, które nie potrafią parkować i które po kilkadziesiąt minut próbują, śmieję się do rozpuku, ale gdzieś na serca dnie czuję, że to mogę być ja, niecierpliwa, która wysiadam z bryki, dzwonię do B. i mówię, odbierz se samochód z rogu tej i tamtej, samopas stoi. Oglądam program sprzed lat o instruktorach ze śląska co to im się trafiają sami w ciemię bici uczniowie i myślę jestem o niebo od nich, i jem orzeszki pod te filmy, kino sobie urządzam domowe pełne śmiechu do łez. Później wsiadam na pewniaka w auto i robię jakąś masakrę na środku skrzyżowania, nikt nie przejeżdża na światłach tylko ja, cudem. Co się robi, żeby tak nie szarpało jak się zwalnia i z czwórki na dwójkę schodzi? Co się stanie, jeśli w trakcie podróży zaciągnę ręczny zupełnie niechcący? Na lekcji z zawracanie na trzy, zawracam trzy kwadranse, kiedy pan mówi, że zaraz będzie mała rampa, mały hopek, że muszę uważać na podwozie czy nadwozie, ja mówię, że pewnie, pewnie, ale mówię to, nie myśląc, odpowiadam, nie słuchając, bo koncentruję się na tym głównie, by nas nie zabić na rondzie, i jadę po tym hopku na pełnej i głowami walimy w sufit. Co się stanie, kiedy w tym samym czasie nacisnę sprzęgło i gaz? Co się stanie, kiedy sprzęgło i hamulec? Jest dla mnie niepojętym i nieosiągalnym patrzeć w lusterka ciągle, sygnalizować zamiary, te biegi zmieniać najlepiej bez patrzenia na wajchę, pierwszeństwa ustępować, włączać światła i wycieraczki, opowiadać jak minął mi weekend, mieć minę mniej skupioną, a buzię zamkniętą. Po piętnastu lekcjach dalej się pocę jak mało, dalej mam mdłości w dniu, kiedy wiem, że pojeżdżę, ale powoli zaczyna mi się podobać, że jestem samochodu panem, powoli zaczynam cwaniakować, mówię więc do B., daj pojeździć tojotą. Bo merol sprzedany. To daje raz, siada obok, i nie odzywa się słowem. Mam w gardle kołek. On śmiech. Jedziemy po parkingu maleńkim na dwie bryki. Jeżdżę na jedynce, B. przewraca oczami. Auto gaśnie mi na tycim pagórze. Odpalam i powolutku staczam się w tył, B. nie mówi słowa, choć go zasypuję pytaniami. Każe mi sobie wyobrazić, że jestem w aucie sama, za mną auta inne i że co robię. Zalewam się łzami? Dzwonię do niego i proszę, żeby przyjechał? Nie mówię tego na głos, raczej myślę, czy by nie zrobić mu jazdy, mam przecież prawo, tak siedzimy dobrych kilka minut, aż w końcu odpalam i sunę do przodu i na dwójkę wchodzę, i ze wszystkim sobie radzę, jestem królową szos. A później na inny jedziemy parking, tam robię ósemki w nieskończoność, tam przód, tył, wszystkie biegi świata, nie ma na mnie bata. Później pan mnie uczy parkować równolegle i nie mam sobie równych. Parkować prostopadle tyłem nie będę za to nigdy, to wariactwo. Mam takie sny często, że jadę sobie jadę, z boku mi wyjeżdża ktoś i choć ja pierwszeństwo mam, on się pcha, jest kraksa. Albo te ciężarówki tu! Lekko piszczę przy każdej, którą mijam, a to jest ciężarówek kraj. I rond. A ronda lubię, choć mi się śni, że jadę dookoła godzinami, wyjechać nie umiem. A czasami mam takie sny, że pakuję do auta jakieś torby, psa pakuję, auto jest zielone, ja w sukience, lato, fajnie, jadę gdzieś załatwiać sprawy, cyk, pyk, otwieram okno, puszczam piosenkę i śpiewam jak szalona, jadąc na mojej ulubionej dwójce, jest jak w bajce. Z tym że dzisiaj jechałam tu po wsi, sto aut, sto świateł, to się nie zdarza, pan do mnie sprzęgło, sprzęgło, sprzęgło, ja nic, zaraz gęba na szybie. Później gaz, gaz, gaz, mi auto zgasło na rondzie. Do tego wszyscy chodzą jak chcą, wszyscy jak chcą jeżdżą, nikt nie patrzy, ja na zawale, ja z piskiem opon, dzieciaki z gębami przy ulicy, matki na telefonach, wszyscy niecierpliwie, ja lękliwie. A i jeszcze babkę poznałam tu, rodaczkę, ona mówi, już dwa razy zdawałam, dwa razy nie zdałam, udupili mnie, mówi, bo lusterek sobie nie ustawiłam jak wsiadłam, tylko szukają, żeby człowieka udupić. Prawojazdy nie można kupić.