Jesteśmy z Marzeną w pracy, jest siódma rano, pijemy kawę, ona czyta mi wiersz, co będzie na jej ślubnym zaproszeniu zaraz, ja lekko popłakuję. Poruszona chwilą mówię nieskładnie, B. dostał pracę w Irlandii Północnej, my wyjeżdżamy, Marzena. A ona, nawet nie chcę tego słuchać i idzie przed siebie, ja za nią, stoimy w śniegu dla ochłody, popłakując weń obie.
Mi serce stanęło jak on to powiedział. I każde wspomnienie przed oczami. Jak myłyśmy szklane blaty na wschodzie, a wariatka pod każdym kątem sprawdzała, czy nie ma paluchów. Jak zabawialiśmy gości piosenką, by na zapleczu dociachać sałat i dopiec mięs. Jak na kucaka za wielką lodówą jadłyśmy z Marzeną surmilk z plamą syropu klonowego, codziennie o siódmej rano. I jak zakładałyśmy rajtki z lajkrą na zmiany wieczorne, wyjąc, że nam się nie chce. Jak na basen jeździłam sama jedna na świecie, na świata końcu, pośród gór, co do nieba, jak jadąc, śpiewałam na głos, bo mnie nie słyszał nikt, mnie nic nie obchodziło. Jak w hot pocie siedziałyśmy samiuśkie, ze śniegiem na grzywkach, odpoczywając od wariatki, która może jest zwariowana, ale zobacz, Gośka, ile my tu zarobimy. Jak piłyśmy wino z eleganckich kieliszków w nieeleganckiej budzie z widokiem na rów, w którym kaczka wysiadywała jajka. Te rozmowy nasze pod wino, gdybanie, wspominanie, planowanie. Nasz internet tam pamiętam, który raczej bywał. I krajobraz, który był. Jak jeden z kucharzy ryczał do radiowych piosenkarek, że tę miał i tę. Jak drugi kucharz trząsł się, gdy przyszło worek ziemniaków oskrobać, zupę ugotować. I jak kucharka kolejna otwieraczem puszki otwierała, wariatka krocie kasowała. Te dramaty nasze wschodnie, obyczaje i farsy. Pamiętam, jak w budzie z pościelą siedzieliśmy albo na pokojach, bo nam się robić nie chciało. Jak patykiem w ziemi grzebaliśmy, kiedy robić nie było co. Jak opłukiwaliśmy plastikowe kamyki, by je następnie przepchnąć przez wąskie gardła wazonów, kiedy wariatka stwierdziła, że zawsze się jakaś robota znajdzie. To nic nie wnoszące, pamiętam, niepotrzebne poprawianie serwet, żeby nie było krzywo. I to poczucie, że pucuję widelce na końcu świata. Jak postanowiliśmy wyjechać wcześniej, pamiętam, bo nas trafiał szlag i jak marzyła nam się stolica. Jak żegnaliśmy wschód kieliszkiem wina i jak na lekkim rauszu wlatywaliśmy w Reykjavik, nie mogąc uwierzyć, ile tu świateł, ile ulic. Nasz spacer pierwszy pamiętam, kiedy myślałam, zagubię się tu i nigdy nie odnajdę. I później jak po omacku leciałam, z zamkniętymi oczami. Pierwsze cappuccino pamiętam z Marzeną. Pierwsze wyjście do baru. Do kina. Jak wiało, pamiętam. Że się iść nie dało, a my przy samym oceanie. Jak piszczałyśmy, kiedy zobaczyłyśmy nowe mieszkanie. Z wanną, z tym oceanem właśnie. Że do sklepów blisko. Że sklep na sklepie. Nasze pierwsze święta pamiętam. Jak pierogi lepiliśmy do nocy, jak buraki popaliłam w piecu. I jak do rana siedziałyśmy z Marzeną, ubrane w prezenty, jak wtedy był sztorm i alarm, żeby nie wyłazić, i jak Marzena wylazła, żeby do okna pokazać mi jak w nią wieje. Jak lecieliśmy do pracy dzień po dniu, słowem nikt do nikogo, każdy dosypiał w biegu. Naszą pierwszą zimę pamiętam, jak było ciemno ciągle, jak nam się chciało spać, jak garściami tran jedliśmy i spirulinę. I jak w lutym jaśniej było, jak każden depresję podłapał pozimową, siedział zasmucony, ręką podpierał czoło. Cały okrągły rok pamiętam. Ludzi, których poznałyśmy. Pierwsze krępujące rozmowy, pierwszy nieudany żart. Jak B. mnie odwiedzał tu, jak ja do niego latałam, a później wysiadałam w Keflaviku i wiał we mnie wiatr, który nigdzie indziej nie jest tak przenikliwy. Jak jechałam z lotniska do miasta i nie mogłam, choć jechałam wielokrotnie, nadziwić się jak tu ładnie, jak tu nie ma nic. Tę zieleń omszałą pamiętam. I to jakie wrażenie zrobiła na mnie zieleń irlandzka. I robi wciąż. Jak mi B. powiedział wtedy, że jedziemy, ja się rozpłakałam w łazience, mi stanęły przed oczami te dni trudne, żmudne, te śniegi do znudzenia, ten mróz, jak z Marzeną biegłyśmy do sklepu po nocy, bo czegoś brakło, coś kusiło, jak wracałyśmy przemoczone i zmarznięte ciągle, jak nie mogłyśmy mówić ze sobą, bo wiało tak, że wiatr porywał słowa, jak alarmy buczały, żeby nie wychodzić, żeby szybko skryć się pod dachem i siedzieć do odwołania. Jak siedziałyśmy z buziami w oknach i nie było widać nic, bo na ulicach nikogo, bo drzewa ni pół, by wiatr się wyżyć mógł. I jak wyszłyśmy raz z ciekawości i śmiałyśmy się do rozpuku, że przyroda taka waleczna. Jak spadł śnieg po udo, a my zdecydowałyśmy się – mimo przestrogi – iść do domu, bo to przecież dziesięć minut, i jak nogi zadzierając pod brodę, szłyśmy minut czterdzieści. Te obrazy wracały do mnie strzępami, jak konfetti ze wspomnień. Jak Marzena gadała do baranów, a one do niej. Te kręte drogi pamiętam, jak się na nich bałam, jak krzyczałam. Te baseny wszystkie, z wichurą we włosach. Te ryby na obiad od poniedziałku do piątku, namiot przy samym lodowcu, huśtawkę w głębokiej dolinie, to mi w głowie siedzi i nie minie.
B. wyjeżdża po nowym roku, ja miesiąc później. Tymczasem jest koniec listopada, spieszmy się kochać. Latam po mieście, mówiąc, Marzena, wiesz jak ja za Bonusem będę tęsknić, za panią Krystyną z Bonusa? Marzena, wiesz jak za Babalu? Gdzie ja taką kawiarnię znajdę? Takie ciasto gdzie? Boże, i za Kexem, za Kexem najbardziej, za piwem tutejszym, za siedzeniem z Tobą tysiąc pięćset godzin i gadaniem po sto razy o tym samym, z kim ja obgadam kogo, Marzena? Z B.? B. w ogóle nie ma nic z dziewczyny. Z kim ja na basen zalecę? Do baru z kim? Z kim będę wino pić do świtu, nie mogąc się nadziwić, jak po tylu latach tyle mamy siebie do przekrzyczenia.
W dzień wyjazdu rozpłakałam się trzy razy. Ostatni raz w samolocie, kiedyśmy frunęli nad wyspą. Rozpłakałam idiotycznie, z otwartą buzią i bezgłośnie. I stewardessa zapytała, czy wszystko gra, i mi się zrobiło głupio. A na lotnisku czekał B. z bukietem kwiatów jak w hollywoodzkim romansie. I jak jechaliśmy to ja przeklęłam siarczyście, ile drzew. I przyjechaliśmy do naszego domu, w którym ogród, w którym życie od nowa, dorosłe i na serio. A po dwóch miesiącach wzięliśmy psa i nazwaliśmy go Bonus, i nigdy, przenigdy nie minie mi ta do Islandii miłość.