Raz na tamę jechaliśmy, bo którenś wyczytał, że fajnie. Marzena nagotowała makaronu z kurą, pobraliśmy grube kurtki, czapki, buty na w góry, szaliki i rękawiczki. Środek lata. Po drodze sto przystanków, bo tu renifer, tu krajobraz do wzdychania, tu piękny wodospad Hengifoss. Trzeci co do wysokości wodospad Islandii. Idziemy. Tak raz, dwa, zobaczymy tylko i spadamy. Mhm. Dwie godziny w jedną stronę. Dwie godziny pod górę. A miejscami na czworaka, że z drżącym podbródkiem, że nie dam rady, nie przejdę, nie idę, tu poczekam. Jest stromo, jest trudno, jest cudnie.
Nie dotarliśmy do tamy wtedy. Spróbowaliśmy znowu, ale znowu nie, bo za dużo śniegu, za dużo cudów na drodze. Dopiero za trzecim razem, jak z B. jechałam, tam staliśmy sami, nikogo z nami.
Innym razem na foki się pogapić. Jedziemy wysoko w górę, nisko w dół. Znajdujemy rzekę, którą musimy przejść, zimną potwornie, rwącą. Nigdzie nie ma opcji, by przejść ją kamieniami, za ślisko. Chodzimy pagórami, szukając odpowiedniej drogi, znajdujemy barany, co też kręcą się w kółko. W końcu one, że tędy będzie najlepiej. My za nimi. Na boso, po mrozie. (Żadnych fok).
Raz do Vopnafjordur. Takie miasto nad zatoką pośród gór. Rzeki tam płyną pełne łososi. Czytaliśmy wcześniej, że miejscowość odwiedził książę Walii, że George Bush, że jest lotnisko, życie, że się dzieje. Dojeżdżamy, a tam nie dzieje się nic. Jest piątek, na stacji benzynowej kilka osób w milczeniu pije piwo. Gra telewizor. Nie ma kina, nie ma baru, nie ma potańcówek. Na ulicy pani ciągnie za rękę dziecko, w ogrodzie czyjegoś domu stoi koń. Jest mgła i śnieg i różowe niebo. Niemal nietknięty krajobraz, ot kilka domów, zgaszone w nich światła. Lotnisko jest, choć zdaje się nieczynne. I bank, choć zamknięty. Góry, morze, góra w morzu.
Dalej na czarną plażę. Stapavik. Ocean, piasek, zbłąkany baran i wiatr. Wszystko jest tu takie wielkie i bezludne. I cały czas chce się iść dalej, niecierpliwie i szybko; apetyt na cud. A później się okazuje, że skończył się level stopniowania, że nawet zwielokrotnione naj już nie oddaje. Piasek jest puszysty i ciepły. Marzena robi na piasku anioła. Na plaży leży but i mnóstwo drzew, co przypłynęły z innych kontynentów. Islandczycy uważają, że mają kontynent oddzielny, o Europie mówią, że zła. Siedzimy na tych balach, co z Afryki, łokieć w kolanie, ręka pod brodą, woda szumi, my po cichu tak, nie gadamy.
I Jokulsarlon. Lodowcowa laguna. Co nam wszystkim w piersiach dech. Co zaniemówiliśmy na długo, bo nam w głowach za małe słowa tylko.
Wszędzie, proszę państwa, jeździmy zielonym dziadem.