menu

starter

Na dzień dobry dostaję śledzie. Je się je na czarnym, słodkim chlebie, z jajkiem i kapą kawioru na czub. Mnóstwo śledzi. Słodkie, słone, suszone, wędzone i marynowane. Matiesy, piklingi, rolmopsy. Nawet im muzeum postawiono, tym śledziom, na północy. A ja ze śledziem na bakier, dziękuję. Tylko kawioru trochę, na palec, co tu kawior do wszystkiego, szlaczkiem wokół talerza. Dla niego też nie zwariuję.

Albo rekin. Marzena mi kupiła, zamroziła, rozmroziła. Wszystko na specjalną okazję, jak B. przyjedzie, se z chłopakiem zjesz. Lipiec, ciepło. Rekin się rozmraża sto metrów od budy, a jakby pod nosem. Doprowadza do paranoi i opętańczego pumeksowania ciał. Rekina nie podaje się w restauracjach, bo śmierdzi aż nadto. Można na otwartym powietrzu, na jakimś straganie, najlepiej daleko, najdalej. Cieniutkie paseczki przezroczystego mięsa buchające wonią amoniaku. Rekin smakuje jak pachnie. Super na randkę.

danie główne

Łososie najróżowieńsze z migdałami i rodzynkami, co długo na maśle, jedyny boże. Ale to jak Helga była. Wpadła tu pod koniec sezonu, sezon ratując. Helga i Abjurg. Starszawe małżeństwo, ona wielka jak góra, perłowe korale i czerwone usta, pasiasty fartuch; on ogromny jak drzewo, serdeczny i siwy, wielbiciel żartów i tańca pośród obierek. Podawali karmelizowane ziemniaki, sałaty pełne arbuza, bajeczne ciacha z grubymi jagodami i kleksem śmietany. Albo ciasta krewetkowe, które ludzie jedli w milczeniu, mimo randek. Albo zupy rybne, gęste, że łyżka stała. Helga i Abjurg. Po angielsku: yes, no, fish, ok. Rozmawialiśmy rękami, ruchami, rysunkami. Teatr przy garach. Raz Helga wyszła na salę, a tam dopadł ją jeden z gości i tulił. A ona chleb niosła, świeżo pieczony, gołą ręką, nad głowami biesiadników; ten chleb do uda przyciskała. Na wszystkie komplementy on uśmiechał się na oścież, ona – machała ręką.

Pomiędzy odejściem P. i przyjazdem Helgi mieliśmy sezon w pełni i brak kucharza. Był tam jeden taki, co miał dowodzić, ale któremu z rąk wszystko, któremu łzy w oczach. Nastała więc akcja, proszę państwa do garów. Nagle w kuchni znaleźli się wszyscy pracownicy pensjonatu, kucharek sześć. Taczki z pełnymi brzuchami stały samopas, a my skrobaliśmy ziemniaki. Trawnik rósł po niebo, a my odwracaliśmy skwierczące na patelniach kury. Basen stał otworem i góry, ale nie dla nas, my całe lato ciachaliśmy melony i piekliśmy bezy. Dochodziły nas słuchy o miejscach, w których serwuje się wędzone puffiny z borówkami, langusty w pinakoladzie czy szaszłyki z wieloryba. U nas fikuśne menu, drukowane naprędce, zawierało najczęściej bzdury i błędy. Zawsze jednak wpędzało w zadumę. Oto w pięknej Islandii serwujemy francuską zupę cebulową, angielskie ciasto z bakaliami i niemiecki sznycel. Ale lubimy też zjeść po domowemu, temu zapraszamy na mydło z homara z domowym chlebem, owoce z kostką lodu i ‘chocolate kaka’.

 deser

Lukrecja przede wszystkim. Smaki apteki w czarnych żelkach. Ale nie tylko w żelkach właśnie. Wszędzie, wszędzie. Czy to karmel, czy to toffi, pytasz sam siebie, a na dnie kubeczka z lodami syrop na kaszel. Albo rabarbar. Prawie każdy deser, każde ciasto, każdy dżem i większość sosów. Baran z rabarbarem, rybsko. Ciepła mamałyga i zimny skrzep. Rabarbaru pałka, rabarbaru liść. A pod koniec czerwca – rabarbaru dzień.

 guma do żucia

 A na co dzień co?  Baran przecież. Przy pogodzie – grill, baran grillowany, w niepogodę – zupa z kości. Spontanicznie hamburgery, a od święta – głowa. W dzień powszedni z barana pasztet, kiełbasa, parówki i klopsy. Barany wszędzie.