miłość

część pierwsza

B. przyjechał w lipcu. Bałam się jak nie wiem. On bardzo chciał Islandię. Ja nie wiedziałam, co zrobić, by ładniejsza być od wyspy, ciekawsza. Nie byłam, zdaje się, bo trudno być.  W urodziny Marzeny przyjechał, cośmy jej zabawę niespodziankę, że dmuchane balony, ciasto z kremem, Amarula. Był rekin i ogórki kiszone, potworna ohyda.

A już dzień później w drodze na północ, sami, samochodem, ja się nie zamknęłam na minutę. Bardzo było dużo gór, a niebo jak obrus. Krajobraz przetkany baranami. Żwirowy trakt, kamieniste marginesy, my slalomem.

Najpierw Dettifoss, wodospad jak puchaty welon. Na fochu szłam, bo mnie B. czymś, a wracałam wzruszona, pod rękę, kręcąc na palcu lok.

This slideshow requires JavaScript.

Później Akureyri, malutkie miasto, w którym ludzie. Piątek, więc ich do kupy setka, jakaś gdzieś pewnie zabawa, a dla nas romantyczny wieczór przy rybie i w pełnym słońcu noc pod namiotem. A rano droga przez nicość, a pośród nicości muzeum starych aut. A nasze najstarsze. Zadomowione nie chciało ruszyć. Za chwilę wieloryby mieliśmy oglądać w mieście obok, a tu utknęliśmy z zepsutym samochodem, wszystkie chłopaki pod nim leżą, te z muzeum i ten mój, reperują, ja nie rozumiejąc, głaszczę kota.

Do Husaviku dotarliśmy wieczorem. Padało i wiało. Panowie od wielorybów mówią, że wielki był sztorm, że 18 metrów, że możemy płynąć, ale będzie mokro i chybotliwie. Płyniemy. Tłumaczą, że jak będzie fala, pupa w górę, inaczej mocno boli. Że wielorybów nie obiecują ni puffinów, ale że będzie stromo na bank i że jak ktoś od tego zwariuje to ręka w górę i wracamy. Zwariowałam, ale bez zgłaszania. Dwie godziny góra dół, raz niebo, raz woda bezkresna, co nie w humorze, buzię mi wypełnia po brzegi, nie zdążam połykać, ryba mi się tłucze w żołądku, chyba ożyła, mokre mam wszystko, zamarzam, pupa mi chodzi jak chce, wbrew co pan mówił, drę się zupełnie mimowolnie, tego darcia nie słychać, bo wody szum, ptaków śpiew, góra dół, góra dół, najpewniej zginę tu, zginę na sto, z powodu jakichś wielorybów, o których, by je ujrzeć, nie marzyłam całe życie, jeno bezrefleksyjnie, acz entuzjastycznie skinęłam głową, gdy proponowano mi ów wyjazd. Dopłynęliśmy do wyspy puffinów i zatrzymaliśmy się na trochę. Ptaki wrzeszczały. Mokrą rękawiczką przetarłam mokre okulary, odwróciłam się do B., który cały w uśmiechu i zmarznięty cały. A zaraz podpłynęły delfiny, skoczne i radosne. A później wieloryby tłuste, szare, nieskończone. Na wyciągnięcie ręki. Super ptaki, super ssaki, ale, proszę państwa, zamarzamy, zawracamy,  góra, dół. Cudownie. Choć nigdy mocniej się nie bałam. No, może dzień później. (Ale i o tym później).

Tymczasem lecimy do auta sztywni jak roboty. Jak bale drewna rzucone na przednie siedzenia. Chwila nieuwagi i chrupną nam kości. Nie ogrzejemy się tu, potrzeba herbat. Szybko znajdujemy odpowiednie miejsce. Wielki namiot z muzyką, gorące napoje, kanapki z papryką. Dostajemy koce i zaproszenie na zabawę poprzedzone dobrą radą, by z powodu silnych wiatrów, które długo jeszcze, wstrzymać się z rozbijaniem namiotu. Więc zabawa. Idziemy w swetrach, dresach i trekkingach. Obok mnie panie na obcasach i w połyskujących cekinem sukienkach. Tańczymy z zimna, a o 3 w nocy, która jest wietrznym dniem, zapatrzeni na przewracających się, drących i bełkoczących Islandczyków, maszerujemy do naszego nylonowego domku. Jest bardzo, bardzo zimno.

A nad ranem skwar. Zamawiamy śniadanie w restauracji, w której zeszłego wieczoru te tańce. Lecą Beatlesi. Jemy śledzie, pijemy sznapsa. Statki cumują i odpływają. Jest lato. Leniwie podpieramy brody, wystawiając buzie do słońca. Zaraz jedziemy do Myvatn, które jest jeziorem komarów, co stoi na powulkanicznych terenach, na których przeżyję wewnętrzny dramat. Niczego jeszcze nieświadoma jestem sobie na wakacjach i zadumana gapię się na fioletową od kwiatów górę pośrodku miasta.

This slideshow requires JavaScript.