Początek września, rok temu. Musimy jechać stąd. Nie wytrzymamy do końca miesiąca – jak być miało – z wariatem tym. Na zimę i tak wszyscy do Reykjaviku, Islandia cała. Wariat też. I my. Ale osobno już. Mówimy, że wcześniej chcemy, tu roboty coraz mniej, dacie radę, my już do miast, my tu w tej głuszy oszalejemy. We wrześniu coraz ciszej było, turystów coraz mniej. Ciemne już noce, buczące od wiatru wieczory, horrory. My wszyscy małomówni nagle, zapatrzeni i zdziczali.
Kucamy z Marzeną na ganku, dumając, ale to będzie, takie miasto wielkie, światła, sklepy z rzeczami, kucamy z buziami w drzewa, w czarną noc, nad nami zorza zieloniutka, myślimy, jaka to zima nas czeka, co robić będziemy, że do teatru, do kina, piszczymy lekko, że tam teatr i kino, trzęsiemy się z zimna, tak kucając z kieliszkiem wina, i z radości, że nowe przed nami, że nowy dom i praca, że ludzie tam, co ich będziemy mijać więcej niż jednego, że może jakieś zwierzęta hodowlane, że jakiś czegoś wybór, wiele ulic, chodniki, że kawiarnia, domy, osiedla, że tańce po klubach, piwo w barze, że spacer po mieście, może w mieście rower, restauracje że, że park, cuda.
Wariatka patrzyła w dal, kiedyśmy pytali, czy gra. Poczęliśmy się więc pakować. I planować. I cieszyć się szalenie. Wrzesień był deszczowy. Przesiedzieliśmy na budzie. Grzebiąc patykiem w ziemi. I kręcąc filmy o nas, co na końcu świata. I trochę budził się w nas sentyment. Pamiętam jak w połowie maja, kiedy przyjechałam, dyndał marzenowy pompon, co ona biegła witać mnie, w zająknieniu mówiąc, pa na to, na tamto. Jak z butelką wina siedziałyśmy na ganku pierwszego wieczoru i patrzyłyśmy na szarpiące niebo góry, odpoczywając jak nigdy wcześniej. Drugiego wieczoru też. I trzeciego, czwartego. Nasze baseny pamiętam, cośmy w nieskończoność z buta szły do miasta, by w płetwach tam i z powrotem rekordy bić, a później w niebo wzrok wbić, kiedy na plecach, i gadać, gadać. I wyjazdy wszystkie, westchnienia, stokrotne dzięki, żeś mnie ściągnęła tu w ten kraj najpiękniejszy, i wariactwa wariata, z którymiśmy się musiały, pamiętam. Zwierzenia, marzenia, wrażenia, zdarzenia. Pamiętam drobiazgi, jak baran stał jeden z drugim, zaraz wodospad maluśki i Marzena, co gada, w ładniejszym miejscu nie sikałaś, Gośka. Pamiętam jak wyłam jej, że problemy, miłość, odległość, kontynent, a ona, że wyluzuj i chłoń. Wszystkie pamiętam poparzenia i bąble, co z kuchni, traumy, co z hotelowych toalet, śmiech z tego i żart, który na budzie. I to powracające uczucie, że kiedy poleruję do kolacji kieliszki, poleruję je na końcu świata, że ktoś gdzieś jedzie tramwajem, ktoś gdzieś głaszcze psa, a ja te kieliszki sama za górami, za lasami.
Pękate walizki i pozamiatana buda. I wariatka, co nas prosi na wino przed samolotem. Leje deszcz, ona leniwie mówi i z sensem, nam nogi tańczą pod stołem. Za dwie godziny zobaczymy nowe mieszkanie. Naszą kuchnię, co nie jest symboliczna i miejską cywilizację, od której izolowani byliśmy kilka miesięcy. Za dwie godziny dowiemy się, że okna naszego salonu wychodzą na ocean, od którego dzieli nas ulica. Że od oceanu wieje tak silny wiatr, co cię budzi w nocy, by przypomnieć, że natury nie pokonasz. Za jakiś czas dowiemy się, że zima tu jest mroczna i cicha, że jasno robi się chwilę przed południem i na chwilę tylko. Przyjedziemy tu z buziami przyklejonymi do szyb samochodu, że tyle neonów, że to Nowy Jork. A za moment dowiemy się, że to miasto, w którym rozpoznają cię wszyscy i po chwili. Miasto mody i brody. I latających nad głowami samolotów.
Tymczasem siedzimy chwilę jeszcze, ostatni łyk, w posezonowej już i pustej hotelowej restauracji, a wariatka, tocząc łzę, mówi, dziękuję wam.