kuchnia

To jest tymczasowy areszt z metalowym wnętrzem. Kilkanaście godzin dzień w dzień na mocy kontraktu. W upale, którego zazdroszczą ciepłe kraje. W tempie, którego nie zna maratończyk.

To jest często niespodziewane buchanie ognia, który żre sufit i pluje na boki. Od ognia bąble na rękach, krzyki i irytacja, to jest syczenie przez zęby i cykanie, niedbałe plastrem zaklejanie, zarazki i choroby to są, i mieszanie ręką sałat.

To przygotowywanie ekskluzywnych potraw dla kilkuset osób, które niecierpliwie miętolą w rękach serwety. I nas w kuchni czworo. To kleksy z balsamicznego octu, które utwierdzają gości w przekonaniu, że obcują ze sztuką wyższą. To jest robienie stu rzeczy w jednej chwili, kontaminacja i lekceważenie. To ciężkie decyzje, kiedy się biegnie z talerzem na metę, a na ziemi ląduje gwóźdź programu i wszyscy krzyczą, kładź.

To jest poganianie, deficyt czasu i limit na pomyłki. Koordynacja. Fabrykacja. Iteracja.

To jest rozbudowany szereg bluzgów pod adresem gości z dominującą serią przezwisk okołogenitalnych. To kieliszki z wódką pite wspólnie i haustem dla integracji i żeby się nie pozabijać. To straszny bajzel w piramidzie Maslowa.

To antrykoty duszone w gąszczu rzepy, jagnięcina pieczona w rozmarynie i grillowane kanapki z wołowiną wypchane grubo ciachaną cebulą, któreśmy jedli bezrefleksyjnie i nad zlewem. I zimne kawy dwiema strugami płynące w dekolt. To zapach potu, który jest w kuchni zapachem triumfującym. I zmęczenie, na które nie mam metafor.

To lepkie sosy biegnące grubą linią wzdłuż ciała, serpentyny tłustych zacieków na rozpalonych kuchenkach. Trociny spalenizny. Legowiska brudnych szmat. Rozległe plamy krwi na fartuchach. Podłogi śliskie jak lodowiska łyżwiarzy. Nieskromne wysypiska śmieci, szczyty których zdobywaliśmy po wielekroć.

To kłótnie i wzajemne obrażanie. Przeganianie majaczących myśli o rękoczynach. Zestresowanie. To bez wytchnienia drukowane i  opadające na podłogę treny kolejnych zamówień, brak miejsca na blatach, lawirowanie pośród gorących patelni i garnków, stosu talerzy, które właśnie wniósł zmywak, i który stara się nie upaść na rozlanym oleju, koleś ze zmywaka jest co rusz nowy, niezmienne są tylko łzy w oczach kolesia ze zmywaka.

To czyszczenie z kup homarów. Kilkudziesięciu kilogramów. Smażenie na sześciu patelniach dwudziestu litrów naleśnikowej breji. Gotowy do napełnienia wiórami marchwi gar, co jak wykopana studnia.

To na minutę przed zamknięciem kuchni dwa steki z wieloryba, proszę, barani łeb.