Craigavon

Zamieszkaliśmy w miejscowości tak maleńkiej, że nie ma kościoła. Biblioteki. Knajpy nie ma. Kawiarnia to tylko w centrum handlowym. Bo centrum handlowe jest. I park z jeziorem. I przystanek autobusowy z którego możesz do pobliskich miast. W 17 minut. W jednym mieście jeden pub, w drugim drugi. Po dwie kawiarnie. Po kościele. Po basenie. Po Subwayu. Nie ma kina. Kino będzie dopiero za kilka miesięcy. Będzie niesamowita z kina radość i fotele rozszarpane w mig. Jest milion sklepów z używaną odzieżą. Tyleż drogerii. Niewiele restauracji za to w każdej kurczak w cieście i wszystko w głębokim oleju. Sporo kebabów i smażalni o wymiarach fotobudki. Sporo sklepów, że wszystko za funt. Bank na banku. Mięsny na mięsnym. Warzywniak. Karaoke w każdy czwartek. Dużo organizacji wspierających ofiary agresji, depresji i niepowodzeń. Wszystko otwarte od 9 do 18. Tylko Tesco całodobowe. A w Tesco wszystko. Jak pierwszy raz byłam, wyłam. Że półki jak nieskończone myślniki, towary jak wykrzykniki. Że ile smaków wszystkiego, ile kolorów, jakie ceny przystępne, jakie piękne dzbanki do herbaty.

W ogóle na starcie to był raj. Dom wielki z wielką kuchnią, salon z kominkiem,  ogród i w nim zieloność, wanna w łazience, łazienka jak dla trzech, a nas dwoje, rower błękitny, pomidory czerwone i pękate. Do tego loty stąd wszędzie, mogę spontanicznie do Hiszpanii, mogę do mamy ot, cześć, na bigos wpadłam. Na starcie to był raj, bo na starcie nie musiałam pracować. Przez trzy miechy. Na zasiłku pociągniętym z Islandii, jak królowa na długich i płatnych wakacjach mogłam wszystko. Mogłam urządzać dom i prowadzić ogród. Mogłam patrzeć w okno i spisywać myśli w kajet, jak to robią dziewczyny na filmach. Mogłam jeździć rowerem i nigdzie się nie spieszyć, na basen mogłam codziennie, mogłam nauczyć się ciasta piec, nadrobić lektury, języki podszkolić, próbować fryzury i stroje, mogłam przewieszać firany i jedyny w domu obraz, i posprzątać w komputerze. Mogłam obejrzeć Przeminęło z wiatrem, bo nie widziałam. Napisać mejle i powieść, na wolontariat pójść, coś pomóc w czymś komuś, mogłam uporządkować myśli i kremować buźkę. Mogłam kąpiele brać i jeść na śniadanie lody. Wstawać o każdej godzinie i siedzieć w łóżku z serialem o babach. Mogłam każdy dzień spędzić inaczej, a wszystkiem spędziła jednakowo. Przez pierwszy miesiąc. Na telefonie spędziłam, płacząc i krzycząc, że proszę mnie nie przełączać, proszę mnie wysłuchać, proszę załatwić moją sprawę!

Tak o: jeśli popracujesz minimum pół roku w kraju, który wchodzi w skład europejskiego obszaru gospodarczego i na terenie tego kraju staniesz się osobą bezrobotną i zechcesz wyjechać za pracą w inne miejsce (EOG) to ów kraj, coś w nim robił może, jak się zakręcisz, wypłacać ci pensje przez trzy miesiące. Formalności prawie nie ma, dwa dokumenty na krzyż. W nowym miejscu musisz do urzędu pracy pójść, dać dokument, podpisać dokument inny, który faksem szybciutko leci w kraj poprzedni. I już. Pikuś. Masz na to pięć dni roboczych. Załatwiania pięć minut. To idę. Baba patrzy jak sroka w gnat. To na mnie, to na dokument. Więc jej mówię, że przyleciałam z Islandii, stamtąd mam zasiłek, tu mam dokument na potwierdzenie, czy może pani przefaksować im inny dokument, co mówi tyle tylko, że tu doleciałam, że się zarejestrowałam. Sroka w gnat. Słup soli. Kamień w wodę. Przyłazi druga baba. Zaraz trzecia. Trzeba będzie wypisać dokumenty. Dokumentów trzy kilo. Prośba o zasiłek. To im mówię, nie nie, ja zasiłek mam, ja tylko panie proszę, żeby im potwierdzić, że jestem, doleciałam, że się zarejestrowałam, raz, raz, raz, bo mi tu leci czas. Baby, że nic z tego, dokumenty trzeba pisać, taka procedura. To piszę je dla świętego spokoju i lecę z nimi drugiego dnia. One że dobrze, to teraz proszę czekać kilka tygodni, aż zapadnie decyzja. Jaka decyzja? O przyznanie zasiłku. Ale ja już mam zasiłek, proszę mi przefaksować ten dokument, i po sprawie. To nie leży w naszej kompetencji. A co leży? Proszę czekać, od czterech do sześciu tygodni. Te dokumenty wyślemy teraz dokądś, stamtąd gdzie indziej, później jeszcze gdzieś, aż kiedyś trafią do Belfastu, ktoś kiedyś pochyli się nad nimi, coś postanowi, da nam znać, a my damy znać pani, tymczasem do widzenia. Więc przychodzę z B. następnego dnia. I z miejsca, że z kimś kompetentnym chcemy, baby oburzone, nastroszone, znowu ta Islandka przyszła, dobrym ludziom żyć nie daje. Kompetentna mówi, że nic zrobić nie może, ma związane ręce, faksu nie prześle, bo to nie jej brocha, poda mi za to numer na infolinię, o. Dzwonię. Odbiera na chybił trafił ktoś, opowiadam, co za sprawa i słyszę, że a to nie w moim zakresie jest, już przełączam, gdzie trzeba, opowiadam znów, znów ktoś, że a co to to nie, to gdzie indziej trzeba zagadać, więc zagaduję od nowa, na co ktoś, transfer pieniężny to nie tu, to mamy specjalne podbiuro, w podbiurze nikt nie wie nic, ktoś mi sugeruje, bym wróciła do bab i je poprosiła o wysłanie faksu, może jednak wyślą. Osły i barany. Wracam do bab, a one nie i nie. Pięć dni roboczych strzeliło jak z bicza, Islandia mi pisze, co jest grane, zasiłek zatrzymany, w gruzach moje plany. Drukuję dokument, o który w całej tej sprawie chodzi, niosę babom, a one, że skąd to mam. Z internetu, mówię, choć mam ochotę powiedzieć co innego. Baby mają miny jakbym im zhakowała system. Jedna z nich śmiało a głupio pyta, że to czemu se sama nie wyślę. Kulą w płot. Inna jeszcze głupiej na mój podniesiony ton, że młoda damo sprawa nie jest taka prosta, my teraz musimy usiąść z Islandią i omówić pani sytuację, czy i jaki pieniądz pani dać, na które konto i w której walucie słać. Mam otwartą buzię i nie mam słów. Po 28 dniach(!) wycia i głową w mur bicia, dzwoni mi telefon, w telefonie pan obcy, że słyszał historię moją(!) i że z pomocą przybył. Że mam wrócić do bab, prosi, i przekazać numer jego. Baby dzwonią i z miejsca, że ręce związane, umiejętności nie dane, ogólnie raczej wyjebane. Ale nagle cud, nagle baby milkną, słychać w tym milczeniu jedynie przełykanie śliny. A po chwili nerwowe klikanie myszką, buzia w ciup i posłuszne kiwanie głową. Po 28 dniach na moich oczach drukuje się dokument – choć z tym drukowaniem też cyrk, bo baby musiały zawezwać z innego działu kogoś, by im pokazał jak i co – babom oczy wychodzą, że można, że się da, że to o to chodziło, haha. Wszystkie pochylone jak nad namacalnym cudem, jedna zamaszysty podpis kładzie, największa akcja w tej dekadzie.

Baby wysłały dokument pocztą tradycyjną, nie wiem, czy po złości, czy z durności. Takie tutaj przyjemności.

opinie

raz

Podoba ci się na Islandii, pytam koleżankę z pracy, która po pierwszym kwadransie zdążyła powiedzieć mi już o zaręczynach z chłopakiem, z którym chodzą trzy lata, o tym, że musi do ślubu schudnąć, chociaż w ogóle nie wie, kiedy ten ślub, bo chłopak pierścionek dał, a teraz nie ma tematu, schudnąć musi z dychę lekko, bo też lekko dychę przytyła, pokazała mi już zdjęcia jak wyglądała kiedyś oraz program w telefonie, który wyszczupla to i owo, zmienia kolor włosów, chwała bogu ten program jest, w życiu by się ludziom na oczy nie pokazała gdyby nie on. Islandia jak Islandia, odpowiada, drogo. Pytam gdzie była, skoro trzy lata jest pewnie widziała wyspę sto razy. A ona, że lubi do Kringlana pochodzić, bo tam fajne promocje mają, ostatnio torebkę za pięć tysięcy kupiła, a normalnie torebka z Prady za sto chodzi. Fajnie też mają w Perlanie, dobre jedzenie, można jednorazowo siedem tysięcy dać i jeść do woli, naleśników, ciast, ona z chłopakiem często właśnie sobie chodzą, bo mają tam naprawdę świetne jedzenie. Te naleśniki szczególnie, bo tam normalnie dają gotowany ryż z jakimiś głupimi warzywami i z szynką, to jest zapieczone pod serem i z takimi sosami czosnkowy, jogurtowy, jaki chcesz. I jest fajnie podane, na cały talerz taki naleśnik, idzie się najeść. Po ośmiogodzinnej zmianie z głową jak arbuz lecę do domu. Tak teraz będę latać tygodniami. Koleżanka ma serce ze złota oraz złote wstawki w czubie buta, wczorajszych lokach i na powiekach. I często przynosi do pracy kosmetyki, bo za misję obrała malować mi buzię na różne sposoby, by w końcu odnaleźć ten właściwy. Koleżanka jest ze mną szczera, uważa bowiem, że szczerość jest lepsza od kłamstwa. Ja na twoim miejscu gdybym miała takie włosy kupowałabym sobie różne peruki, powiedziała. Albo, proszę cię, po co ty te studia kończyłaś, jak i tak nie znasz wszystkich słów. Mówi raz, tak ugrzęzłam, że nie mogłam wygrząść, a ja baranieję. Latte robi panu. Mleko zagotowane, mleka za mało to nawala bitej śmietany, składa jakąś karteczkę na pół, w karteczce na kształt serca dziura, kakaowe serce i śmietany chmura. Z islandzkich dań najmocniej lubi nogę lamby. Potrafi usiąść i zjeść do telewizora. Ryb nie lubi, ohydnie je tu podają, zero panierki, surowa ryba. Buzia nie zamyka jej się nigdy, zna wiele języków, sama się nauczyła, you have very, very, really, really big fart, mówi do pana raz, który pan oznajmia, że ucieka z wyspy od tych sztormów, co dzień po dniu. Mówię jej, ale ci fajnie, masz pięć wolnych dni, będziesz zwiedzać coś? A ona, że a co tu do zwiedzania niby, daj spokój, do spa pójdzie na pewno, bo akurat zbliża się rocznica z chłopakiem, to oni wtedy zawsze do spa i na kolacje, w domu też porobi taką sałatkę z majonezem, że dużo, dużo, majonezu, ziemniaki, szynka, kapusta pekińska i jajko, zajebista sałatka, serio spróbuj sobie.

dwa

Siedem lat tu mieszkasz? I jak ci się podoba, pytam drugiej koleżanki w drugiej pracy. A daj spokój, Gośka, tu gówno, zimno, wieje, jakbym mogła, to bym wyjechała dzisiaj. To czemu nie wyjedziesz? Bo nie mogę, córka w domu, dla córki robię, na Litwie mało roboty, pieniądze małe, byłam w Niemczech trzy lata u koleżanki, w Niemczech super, ale praca się skończyła, mój facet tu się załapał w fabryce aluminium, to ja za nim. Do ryb poszłam, w rybach dobre pieniądze, ale fizycznie nie idzie wytrzymać. To po hotelach zaczęłam, na kuchniach. I tak siedzę siódmy rok. Facet dawno wyjechał, ja zostałam, córka przyjeżdża na wakacje, też sobie dorobi, ale resztę czasu sama jestem, tyle co z sobaką. Ja Islandii nie lubię. Za zimno. W zimie ciemno, dla kogo takie życie. Ale pieniądze dobre. Ja dla pieniędzy siedzę, żeby córka dobrze miała. Nigdzie nie byłam, nigdzie nie jeżdżę, nie mam samochodu, wynająć drogo, z kim pojadę? A mówisz, że ładnie tu? To fajnie, to oglądaj, Gośka, jakieś zdjęcia rób, to mi pokażesz, wy młodzi, to inaczej.

trzy

Kraj jak kraj. Ładny, nie ładny, nie wiem, raz byłem na północy, tak sobie, ale spoko, że oni tu nic nie znają, to i chętniej dają się zrobić w konia. Np. możesz ściągać rzeczy z Polski i sprzedawać im za dwa razy tyle, pyli się, normalnie buty, kurtki, co chcesz. Albo jechać do Vinbuda, nakupować browarów i na stronie dać, że dowieziesz do domu nawet w nocy. Mój ziomek ma firmę przewozową, pomaga w przeprowadzkach, mówi, że takie wałki robi na Islandczykach, że głowa mała. Bo oni głupi są, Polak by się tak nie dał. Taka laska też, pierogi robi, pączki, wszystko, i to sprzedaję Islandczykom, bo oni nie wiedzą jak się pierogi lepi, rozumiesz to? Ciemny kraj.

Tyle, moi mali. 30 stycznia wyjechałam z Islandii, popłakując w samolot. Zaleciałam w Irlandię Północną i zdawało mi się, nic mnie tu nie czeka zupełnie, żaden pewnie widok, to z okna, to na przyszłość. A na pierwszym zakręcie patrzę, stado baranów siedzi. I krajobraz jak z kolorowanki dla dzieci, którym dano tylko kredki w różnych odcieniach zieleni. A na drugim zakręcie drzewa po niebo, a jedno na drugim. A zakręty ciasne, zakrętów całe wstęgi. A w radio tylko, w Belfaście postrzelono dziś w oba kolana mężczyznę wychodzącego z restauracji; przecznicę dalej zmarł mężczyzna postrzelony w głowę, sprawca zbiegł. Do końca tygodnia deszcze i mżawy. Miłej zabawy.

111

wspominy

Jesteśmy z Marzeną w pracy, jest siódma rano, pijemy kawę, ona czyta mi wiersz, co będzie na jej ślubnym zaproszeniu zaraz, ja lekko popłakuję. Poruszona chwilą mówię nieskładnie, B. dostał pracę w Irlandii Północnej, my wyjeżdżamy, Marzena. A ona, nawet nie chcę tego słuchać i idzie przed siebie, ja za nią, stoimy w śniegu dla ochłody, popłakując weń obie.

Mi serce stanęło jak on to powiedział. I każde wspomnienie przed oczami. Jak myłyśmy szklane blaty na wschodzie, a wariatka pod każdym kątem sprawdzała, czy nie ma paluchów. Jak zabawialiśmy gości piosenką, by na zapleczu dociachać sałat i dopiec mięs. Jak na kucaka za wielką lodówą jadłyśmy z Marzeną surmilk z plamą syropu klonowego, codziennie o siódmej rano. I jak zakładałyśmy rajtki z lajkrą na zmiany wieczorne, wyjąc, że nam się nie chce. Jak na basen jeździłam sama jedna na świecie, na świata końcu, pośród gór, co do nieba, jak jadąc, śpiewałam na głos, bo mnie nie słyszał nikt, mnie nic nie obchodziło. Jak w hot pocie siedziałyśmy samiuśkie, ze śniegiem na grzywkach, odpoczywając od wariatki, która może jest zwariowana, ale zobacz, Gośka, ile my tu zarobimy. Jak piłyśmy wino z eleganckich kieliszków w nieeleganckiej budzie z widokiem na rów, w którym kaczka wysiadywała jajka. Te rozmowy nasze pod wino, gdybanie, wspominanie, planowanie. Nasz internet tam pamiętam, który raczej bywał. I krajobraz, który był. Jak jeden z kucharzy ryczał do radiowych piosenkarek, że tę miał i tę. Jak drugi kucharz trząsł się, gdy przyszło worek ziemniaków oskrobać, zupę ugotować. I jak kucharka kolejna otwieraczem puszki otwierała, wariatka krocie kasowała. Te dramaty nasze wschodnie, obyczaje i farsy. Pamiętam, jak w budzie z pościelą siedzieliśmy albo na pokojach, bo nam się robić nie chciało. Jak patykiem w ziemi grzebaliśmy, kiedy robić nie było co. Jak opłukiwaliśmy plastikowe kamyki, by je następnie przepchnąć przez wąskie gardła wazonów, kiedy wariatka stwierdziła, że zawsze się jakaś robota znajdzie. To nic nie wnoszące, pamiętam, niepotrzebne poprawianie serwet, żeby nie było krzywo. I to poczucie, że pucuję widelce na końcu świata. Jak postanowiliśmy wyjechać wcześniej, pamiętam, bo nas trafiał szlag i jak marzyła nam się stolica. Jak żegnaliśmy wschód kieliszkiem wina i jak na lekkim rauszu wlatywaliśmy w Reykjavik, nie mogąc uwierzyć, ile tu świateł, ile ulic. Nasz spacer pierwszy pamiętam, kiedy myślałam, zagubię się tu i nigdy nie odnajdę. I później jak po omacku leciałam, z zamkniętymi oczami. Pierwsze cappuccino pamiętam z Marzeną. Pierwsze wyjście do baru. Do kina. Jak wiało, pamiętam. Że się iść nie dało, a my przy samym oceanie. Jak piszczałyśmy, kiedy zobaczyłyśmy nowe mieszkanie. Z wanną, z tym oceanem właśnie. Że do sklepów blisko. Że sklep na sklepie. Nasze pierwsze święta pamiętam. Jak pierogi lepiliśmy do nocy, jak buraki popaliłam w piecu. I jak do rana siedziałyśmy z Marzeną, ubrane w prezenty, jak wtedy był sztorm i alarm, żeby nie wyłazić, i jak Marzena wylazła, żeby do okna pokazać mi jak w nią wieje. Jak lecieliśmy do pracy dzień po dniu, słowem nikt do nikogo, każdy dosypiał w biegu. Naszą pierwszą zimę pamiętam, jak było ciemno ciągle, jak nam się chciało spać, jak garściami tran jedliśmy i spirulinę. I jak w lutym jaśniej było, jak każden depresję podłapał pozimową, siedział zasmucony, ręką podpierał czoło. Cały okrągły rok pamiętam. Ludzi, których poznałyśmy. Pierwsze krępujące rozmowy, pierwszy nieudany żart. Jak B. mnie odwiedzał tu, jak ja do niego latałam, a później wysiadałam w Keflaviku i wiał we mnie wiatr, który nigdzie indziej nie jest tak przenikliwy. Jak jechałam z lotniska do miasta i nie mogłam, choć jechałam wielokrotnie, nadziwić się jak tu ładnie, jak tu nie ma nic. Tę zieleń omszałą pamiętam. I to jakie wrażenie zrobiła na mnie zieleń irlandzka. I robi wciąż. Jak mi B. powiedział wtedy, że jedziemy, ja się rozpłakałam w łazience, mi stanęły przed oczami te dni trudne, żmudne, te śniegi do znudzenia, ten mróz, jak z Marzeną biegłyśmy do sklepu po nocy, bo czegoś brakło, coś kusiło, jak wracałyśmy przemoczone i zmarznięte ciągle, jak nie mogłyśmy mówić ze sobą, bo wiało tak, że wiatr porywał słowa, jak alarmy buczały, żeby nie wychodzić, żeby szybko skryć się pod dachem i siedzieć do odwołania. Jak siedziałyśmy z buziami w oknach i nie było widać nic, bo na ulicach nikogo, bo drzewa ni pół, by wiatr się wyżyć mógł. I jak wyszłyśmy raz z ciekawości i śmiałyśmy się do rozpuku, że przyroda taka waleczna. Jak spadł śnieg po udo, a my zdecydowałyśmy się – mimo przestrogi – iść do domu, bo to przecież dziesięć minut, i jak nogi zadzierając pod brodę, szłyśmy minut czterdzieści. Te obrazy wracały do mnie strzępami, jak konfetti ze wspomnień. Jak Marzena gadała do baranów, a one do niej. Te kręte drogi pamiętam, jak się na nich bałam, jak krzyczałam. Te baseny wszystkie, z wichurą we włosach. Te ryby na obiad od poniedziałku do piątku, namiot przy samym lodowcu, huśtawkę w głębokiej dolinie, to mi w głowie siedzi i nie minie.

B. wyjeżdża po nowym roku, ja miesiąc później. Tymczasem jest koniec listopada, spieszmy się kochać. Latam po mieście, mówiąc, Marzena, wiesz jak ja za Bonusem będę tęsknić, za panią Krystyną z Bonusa? Marzena, wiesz jak za Babalu? Gdzie ja taką kawiarnię znajdę? Takie ciasto gdzie? Boże, i za Kexem, za Kexem najbardziej, za piwem tutejszym, za siedzeniem z Tobą tysiąc pięćset godzin i gadaniem po sto razy o tym samym, z kim ja obgadam kogo, Marzena? Z B.? B. w ogóle nie ma nic z dziewczyny. Z kim ja na basen zalecę? Do baru z kim? Z kim będę wino pić do świtu, nie mogąc się nadziwić, jak po tylu latach tyle mamy siebie do przekrzyczenia.

W dzień wyjazdu rozpłakałam się trzy razy. Ostatni raz w samolocie, kiedyśmy frunęli nad wyspą. Rozpłakałam idiotycznie, z otwartą buzią i bezgłośnie. I stewardessa zapytała, czy wszystko gra, i mi się zrobiło głupio. A na lotnisku czekał B. z bukietem kwiatów jak w hollywoodzkim romansie. I jak jechaliśmy to ja przeklęłam siarczyście, ile drzew. I przyjechaliśmy do naszego domu, w którym ogród, w którym życie od nowa, dorosłe i na serio. A po dwóch miesiącach wzięliśmy psa i nazwaliśmy go Bonus, i nigdy, przenigdy nie minie mi ta do Islandii miłość.

goście, goście cz. 4

Najpierw miał się wprowadzić B. Po piętnastu miesiącach miłości z oceanem pośrodku on przyjechać miał na amen z walizkami, z saksofonem. Ja cała przejęta, że czy nam wyjdzie, czy się uda, rozchorowałam się na cacy. On zaleciał w nocy, walizki ciągnął ulicą czarną i pustą.

Później miał przyjechać do B. kumpel. Na dziesięć dni. I nie ma, że po domu siedzimy, kto to widział, w tym kraju jest przesz lodowiec, połaźmy po lodowcu! W sercu byłam na nie, ale nikt nie zaglądał w serce me. Ani się obejrzałam, już czekan w ręce miałam, już raki wiązałam pośród innym popeszonych. Pan mówi, jak pod górę to trzeba z pupą nad piętami, jak w dół to na pingwina, niech każdy spróbuje, brawo, lecimy. Myślę sobie, tylko do domu wrócimy, zrywam, kto to widział dziewczynę ładną ciągać na zatracenie po lodowych pagórach? Zimno, ślisko, szaro. A w telewizji pokazywali, że lodowiec albo błękitny albo śnieżnobiały. Kłamali.

_MG_2744

Z lodowca jedziemy na Jokulsarlon. Ja już po raz trzeci, obcykane mam, choć Jokulsarlon to nie jest atrakcja nieruchoma, tu ciągle coś, panta rhei, wieje wiatr, kurtki nam nadyma, grymasi nam twarze. Więc zmykamy raz dwa do Kirkjubæjarklaustur. Tam jest hotel, w hotelu znajomy, nocleg po znajomości. Tam poza hotelem niewiele więcej, ot ze sto osób mieszka w mieścinie, a skoro nie dzieje się nic, pijemy rum, dywagując. Na wieczór ktoś drze się, zorza, zorza, a zorza pulsuje na bezkresnym niebie jak gdyby nigdy nic, my krzyczymy, sami tu – się okazuje – Polacy, w Polsce tego nie masz.

_MG_2781

Ten znajomy mówi, tam dziewczyna ostatnio zginęła na lodowcu. Ja, że jaka dziewczyna, jak. On, że normalnie, przyleciała ze Stanów, wakacje na Islandii, poszła na lodowiec sama, bez przewodnika i już, zaginęła tam, nie znaleźli jej i przestali szukać. Chłopaki cyknęły jeden przez drugiego w obliczu śmierci, ja cała roztrzęsiona drążę, że a to tak niebezpiecznie tam? A on do mnie, Małgo to jest lodowiec, on się przesuwa, ablacja, transgresja, regresja, on płynie, otwiera się jedna szczelina, ktoś w nią wpada i nie ma jak wyleźć, bo ślisko i ciasno. I już. Później mówi, tuż koło lodowca wielka góra jest, niepozorna, łysa. Tam kolega raz poszedł po śniadaniu. Zeszła mgła, on się zgubił. Zaczęło lać, zatarło ścieżkę. Idziesz chwilę w jedną stronę, myślisz, to chyba nie tu, idziesz w drugą, wszystko to samo, leje i wieje, nie widać nic, myślisz jak będę szedł w jednym kierunku długo i uparcie to na pewno coś, a parędziesiąt minut później zaczynasz wątpić, bo to jest loteria, w której ty idziesz po omacku, w której jest zimno i wiatr, i nie ma się gdzie schować. Znasz takie momenty, że idziesz na spacer z psem, oddalasz się od domu, myśląc, niech ma, kundel, a zaraz spada na was deszcz o wielkich kulach i już masz makijaż na całej buzi i kieckę przyklejoną do ud, i idziesz zła, co rusz podbiegując, i zawalił ci się świat, nie ma osłony żadnej, kaptura, wiaty, pies zachwycony, bo głupi, ty między szaleństwem a złością, z wolna godzisz się z myślą, że nic na to nie poradzisz, że do domu tęskno, dom daleko, że zdana jesteś tylko na siebie, musisz niestrudzenie iść. I znajomy opowiada o tym koledze, co w górach dzwonił do siostry w Polsce, mówił, zgubiłem się, nie wiem, co robić, ratuj mnie, siostra w internet patrzy, numer hotelu szuka, w którym brat robi, wysyła pomoc, oni go na wieczór znajdują, zmarzniętego, głodnego, odmienionego. Znajomy mnoży podobne historie w nieskończoność, ja sobie w głowie kalkuluję, ile razy bezmyślnie poszłam tu i tam, skąd tyle w nas wiary w nieśmiertelność.

Ale nie o tym miało być, miało być, że my na Vestmannaeyar popłynęli. Na archipelag. Promem. Wodą szarą i bezbrzeżną. Gdzie w wodzie głazy, na głazach puffiny krzyczące. Na Vestmannaeyer jest wyspa Heimaey, na której w latach 70. wybuchł wulkan. Najpierw były trzęsienia ziemi, później alarm, żeby nogę dać. I wszyscy lecieli do portu. Ale zanim ten wulkan wybuchł, sztorm był za sztormem, 12 w skali Beauforta, tak dzień po dniu. Dlatego cała flota rybacka w porcie stała, rybacy po domach. I to tylko uratowało mieszkańców wyspy, nie zginął nikt, odpłynęli wszyscy. Później wrócili. Posprzątali. Dalej żyli.

W Heimaey świeciło słońce. A my umieraliśmy z głodu. Więc najpierw na rybę dokądś. A to wcale nie jest łatwe. Nie ma, że restauracja za restauracją, że ktoś w czapce kucharza tańczy taniec naganiacza, patelnią wskazując drzwi do raju, nie ma że zewsząd pachnie baraniną, pieką się co krok pizze i ciasta. Na drzwiach jednej z niewielu restauracji popisane, że otwieramy ponownie w maju. A my mamy września środek.

W Heimaey poszliśmy do muzeum upamiętniającego tragedię wybuchu Eldfell. Pośrodku muzeum stoi dom wykopany spod lawy. I można mu zajrzeć w okna. I całej się dowiedzieć historii. Jak było przed wybuchem, jak sobie tu skromnie żyli, co jedli i pili, i jak uciekali wszyscy, domy zostawiając i wszystko w nich, i jak wracali z powrotem, a domów nie dało się wygrzebać już spod lawy i popiołu. I jak mimo to zostawali. Ze ściśniętym sercem oglądałam dokument, w którym cała wyspa łopata za łopatą dokopywała się do fundamentów i myślałam, jak silne może być przywiązanie do historii, jak silny sentyment. Heimaey nie wygląda jak miasto po katastrofie. Ma równo przycięte trawniki, spacerujących beztrosko mieszkańców, uładzone pola lawy, po których maszerują turyści.

W niedzielę pojechaliśmy na Reykjanes. Cały rok już w Reykjaviku mieszkam, mam Reykjanes rzut beretem, pierwszy raz jadę. I to jadę średnio chętnie, bardziej czytam książkę w aucie, bardziej się chichram pod nosem, gdy nagle głowę podnoszę i klnę. Z jednej strony góra, z drugiej woda, krajobraz niby znajomy, ale B. zatrzymuje brykę, wszyscy lecimy na łeb, na szyję, by kiwać głowami w niezrozumieniu, by głupio podskakiwać. A później w brykę i dalej. Reykjanes, się mówi, to Islandia w miniaturze. Są tu wulkaniczne góry, fumarole i krater, gorące źródła i klify, są puffiny, wieloryby i delfiny. Zaraz tu Blue Lagoon jest, gdzie też jedziemy, włazimy do ciepłych wód, pijemy zimne piwo, nad głowami mży i wieje, w głowie karuzela, w głowie epopeje.

A w poniedziałek chłopaki jadą na kilkudniową męską wyprawę, będzie koń, będzie żeglowanie, coś tam, coś tam, ja zostaję. Myślę, goście gośćmi, ja muszę troszkę sobie. A zaraz się okaże, że kumpel B. to nasz tu gość ostatni. Chwila moment B. mi powie, że dostał pracę w Irlandii Północnej. Że wyjeżdżamy, Gośka. A mi na moment zatrzyma się serce, że jak wyjeżdżamy, z tego raju?

goście, goście cz.3

W połowie maja znowu goście. Ci przywożą prezenty. Przywożą pierogi i ser. Żołądkową gorzką. I nawet nie chcą objeżdżać kraju w dwa dni, co dziwi, bo wszyscy chcą. A oni nie, im starczy Reykjavik, obecność moja im starczy, bo jestem fajniejsza niż wszystko. To spacerujemy. Pokazuję im Harpę, a oni jakby w niebie byli, oni na wszystko wow, na wszystko ale akcja, przez szklaną ścianę patrzą w ocean. Oni oglądają murale po mieście. Ja stoję jak głupek, zupełnie stoję nieprzygotowana, bo jak to według murali oprowadzać, nie wiem, gdzie murale są, wiem, gdzie są atrakcje, co mówi o nich przewodnik, atrakcje, o których na ostatnią chwilę czyta się w samolocie, a później egzekwuje. Nagle oni mnie prowadzą i mi pokazują, tu mural, tam mural, to jest miasto murali, widzę. W ogóle ci goście chcą łazić od rana po noc, zupełnie są niestrudzeni. Opowiadam im więc, tu jest Kaffibarinn, tutaj kręcili 101 Reykjavik, tu Prikid jest, mój ulubieniec, tu się ponoć od 1951 roku nie zmieniło nic, krzesło stoi jak stało. Tutaj macie sklep z suwenirem i pana, który nauczy was islandzkich słów, czy tego chcecie, czy nie, będziecie tam stali z pluszowym puffinem i cali czerwoni na buzi powtarzali za panem góðan daginn, co brzmi jak ‘konam, daję’, a znaczy dzień dobry. Prowadzę ich Laugavegur, główną ulicą miasta, po sto razy z góry w dół, tu jest Big Lebowski, tu się pija white russian i tańczy do świtu. Tu Bonus, najtańszy sklep ze wszystkich, w którym dostaniesz jaskrawożółtą reklamówkę z różową świnią, że skarbonka, że oszczędzasz. Lub że przynależysz do biedoty. Dalej Dillon, ciasnawa mordownia, w której muzykę puszcza 65-letnia Andrea o siwych włosach po pas, wszyscy ją tu znają, niedawno pisał o niej Grapevine. Tutaj macie polski sklep – Jubi – można w nim kupić pączki z lukrem, można sok malinowy z Paoli. Tu o – sklep z ubraniami dla podążających za modą, która podąża donikąd. Są suknie do ziemi i z bufonami, bluzki są z wydartymi rękawami i w ich miejsce nogawkami, wszystko osnute koronką, przepasane paskiem z fikuśnego zwierza, organic, eko, gluten free. Dalej sklep jest tajski, co ma taką wystawę, że można się zadumać jak się duma nad dziełem sztuki. Macha z niej wielki kot, manekineko, i tysiąc małych, gapi się z niej wielki pies, od psa większa jest tylko złota dłoń, wszędzie stoją szklanki z zatęchłą wodą, ogromny kwiat, karoca, barachło, wszystko złoto, wszystko świeci. Na Laugavegur jest muzeum penisa. Siedzi tam grubawy pan, sprzedaje bilet za biletem, papierosa pali za papierosem, cały otoczony baranim jądrem. Jest jeszcze Zebra z polskimi kremami, jest Tiger, w którym można tanio do domu pobrać, czy deskę, czy talerz. Jest Red Cross, w którym swetry z barana, knajpy w których można do rana.

Tak łazimy po mieście cały dzień, idziemy do starego portu, idziemy na hot dogi z budy, które też w przewodniku, olaboga tu Bill Clinton jadł. A później idziemy do Snapsa, do którego każdy pójść musi, jak tu przyjedzie, każdy, każdy, bo tam najlepsze jedzenie mają i klimat. W Snapsie siedzi Bjork, bo Bjork najczęściej siedzi właśnie tam. I moi goście już zupełnie mówią, ja pierdolę.

A rano jedziemy w świat. Jednak. Na biwak. Tylko wyjeżdżamy z Reykjaviku, trzy kroki, tam już kamień na kamieniu, serce na ramieniu. Mijamy wodospad, Seljalandsfoss. Można pod nim przejść, można caluśki obejść, zmoknąć kapkę i drzeć się z radości. Co robimy. A chwilę później jesteśmy na basenie pośród gór, Seljavallalaug. To jest najstarszy basen w Islandii, z 1923 roku, to jest niemożliwe jaki on piękny, ciepły i w oddali. Pływamy, tam i z powrotem, jakby się tę radość wypływać dało, rozmoczyć.

A później jedziemy na kemping do Thakgil. I jest to najpiękniejsze miejsce na ziemi, koniec, kropka. Za kilka miesięcy pojadę tam znowu z B. i będzie strasznie romantycznie, będziemy się huśtać na huśtawkach na tle nieba i gór, będziemy rzucać kamień w wodę i leżeć na trawie, i będzie jak w piosenkach o wolności i szczęściu. Ale póki co jadę z gośćmi, koglem jedziemy moglem, pyk, pyk, pyk, góra, dół, ciemno, wieje, pada, słowem się nie odzywam, choć mam strach w gardle, goście też kapkę nerwowi, tylko kierowca, że a co wy. W Thagkil jest jaskinia, w jaskini ławki, stół i grill. Goście grzeją kolację na butli z gazem, ja radośnie śpiewam, jest echo, są góry, mamy flaszkę żołądkowej, więcej grzechów nie pamiętam.

Pamiętam, że rano myliśmy zęby w strumyku, jedliśmy w jaskini jajka na boczku, że składałam namiot, że padało, pamiętam, że wszyscy poszli w góry tylko nie ja, że machali mi i krzyczeli, a ja odmachiwałam na opak, bo tacy byli mali, że nie wiem, skąd wołali. Pamiętam, że było zimno i chciało się spać. A później zjeżdżaliśmy z tej doliny piękniutkiej zawijasami ze żwiru, barany łaziły po drodze, myśmy pognali aż do Jokulsarlon. Lało, wiało, straszna dupa, foki się darły, co rusz z wody wystając. W punkcie informacji turystycznej można było zupę rybną. To cztery. Na wynos, bo panie zamykają. Zupę w koglu więc. Jeden nie doniósł, wylał w brykę, jest rumor, jest pisk. Zupa okropna, jak można zblendować wodne stwory, my się kłócimy a kilka kroków dalej płyną sobie bryły lodów, pyk, pyk, pyk.

A na wieczór nas Michał bierze w gorące źródło, niby chwila, zaraz w dom, a śpimy w aucie jeden na drugim, wytaplani i rozgrzani. I pijani. Rano słońce. Majaczące. I my też.


foty: Marianna Chade i Michał Łempicki




















goście, goście cz. 2

Gościom się wydaje, że tu są restauracje na każdym kroku. Wietnamska, tajska i chińska, włoska, francuska i polska. Gościom się wydaje, że mają wybór, że mogą dowolnie zaspokajać swoje potrzeby, są przecież na wakacjach. Rano kupimy świeże bułeczki, wypijemy gorącą kawulkę w kawiarni, zjemy ciacho ze śmietaną. Nic bardziej mylnego. Piekarnie tu to rzadkość, pierwsze sklepy otwierają się zwykle koło 11, tu nie ma rano, kawiarnie to często stacje benzynowe, na których kupujesz papierowy kubek i do którego automat wypierduje ci z hukiem latte. Zrobimy przerwę w podróży, snują plany goście, by najeść się tradycyjnych dań w przydrożnym barze, by się najeść baraniny. Na kolację sałatkę z kieliszkiem wina myślimy, w restauracji z widokiem na góry i wody, z widokiem na renifera i wyskakujące w niebo raz po raz zwaliste cielsko wieloryba. Po kolacji clubbing, a co! Tak myślą goście. Tak myślą turyści. Też tak myślałam. Że z jednej strony to fajnie, taka Islandia, taka dzicz, ile my się nagadamy po powrocie, ile zdjęć popokazujemy, nam nie uwierzą. Z jednej strony. A z drugiej, dobra, dobra, gdzie jest jakiś pub, żebyśmy mogli dziabnąć piwo, gdzie jakaś restauracja jest na serio. Z jednej strony to przygoda życia, jak tu pięknie, zimno, szaro, z drugiej – no już bez jaj – gdzie jest multipleks?

Co mnie uderzyło na starcie, co uderza na starcie wszystkich: tu nic nie ma. I tego się nie da opisać. Jak opisać nic? Nic jest szare i ma kamieniste wybrzuszenia. Nic się ciągnie w nieskończoność. Nic nie ma drzew ani ziemi, kwiatów nie ma, zwierzaków. Nic nie ma wody, ma obrus nieba, bo wszystko ma niebo nad sobą. I już. Są w Islandii miejsca, w których nie da się żyć. I to są te miejsca najpiękniejsze. Które próżno fotografować. Które opisać trudno. I w tych właśnie miejscach, w których największą bronią jest eufemizm, goście moi najchętniej postawiliby kawiarulkę. Barulek mały z herbatą i ciastem. Multipleks. Szalet. No bo jak to tak.

W Akureyri jemy ser pleśniowy z opakowania, chłopaki jakąś z budy bułę z parówką. A po kolacji szukamy miejsca, gdzie by tu można. I znajdujemy. Są panowie w brodach i lopapejsach, są uszminkowane panie w rajtuzach. Tubylcy. Patrzą na nich goście, myślą jaaaa. Myślą tak wieczór wcześniej też, w Husaviku, kiedyśmy w jeden jedyny tam bar, gdzie – w piątek wieczorem – siedem osób i nasza piątka. W barze pisarz, co się podróżą para, w barze muzyk, co próżno reszty szuka zespołu. I my. A wszyscy chętni do zwierzeń, wszyscy otwarci na oścież, pozamykane, bo zimno, okna. I piwo islandzkie jest, i islandzki sznaps. I gwarno, przaśnie.

A rano na Detiffoss. Monstrualny wodospad, którego grzbiet możesz głaskać, który ci płynie przy udzie. Ale Detiffoss jest zamknięty. Stoi wielki znak, że nie ma szans, Panie i Panowie, jeszcze nie sezon, jeszcze śniegi, nie przebijecie się. Kierowca nie wierzy, że jak on się nie, swoją wielką bryką, swoim wielkim ego, on się na pewno. Ja w sercu już mam łzy, już mam strach, nic nie mówię, udaję, że spoko loko, próbuj, Michał, przejechać. On próbuje, raz i drugi, kogel-mogel cały w śniegu, ja mam serce pełne ulgi. No to do Asbyrgi. Asbyrgi to wielki park, co powstał, bo latami przez niego płynęła rzeka, a później zmieniła zdanie i nurt. Powstał, bo powybuchały wulkany, przesunęły lodowiec i o. Park jest oblodzony, goście udają, że mają łyżwy, jesteśmy w wąwozie, tylko my, echo i brzozy. Kręcimy telefonem filmy jak nam fajnie, jak mamy lepiej od was. A później do Myvatn lecimy, gdzie rok wcześniej prawie umarłam ze strachu. Ale na Myvatn minutę, bo goście się ociągają, kierowca się denerwuje, mamy obsuwę i nie jedliśmy od rana. Znajdujemy miejsce z gulaszem, miejsce z widokiem na krowy i owce. Goście się cieszą, jest jak w przewodniku. A zaraz będziemy pupki moczyć w ciepłym, blue lagoon zaraz, będziemy stroić sobie w wodzie żarty i miny. Tyle jest do zrobienia tu, tyle do zobaczenia jest, tak mało mamy czasu. Wracamy na złamanie karku, w hotel najszybciej jak się da, kaczki jakieś lecą ulicą, kierowca kręci kierownicą, goście się budzą, się drą, kaczki żyją. Znowu jemy z opakowania ser, znowu idziemy tańczyć z tubylcami. A następnego dnia oglądamy przez lornetę foki, bo jedziemy, jedziemy, a nagle stoi stół, na stole leżą lornety, napis, że patrzcie na foki, chłopaki, i jedzcie sobie dżemy, na stole stoją dżemy, w serduszkach robi nam się ciepło plus wyłazi słońce, foki sobie siedzą, goście już nie mogą. Ale to nie koniec, bo zaraz wieloryby. Motorówą na morze, goście piszczą, wieloryb jeden z drugim, puffin na puffinie, super sprawa i przeprawa, a ręce zimne jak lód. Hamburger i kawa na stacji paliw, kolorowe żelki na wynos i 6h do Reykjaviku. Po drodze tysiąc zdjęć, cyku, cyku, jak tu ładnie, tu, Michał, stań i tu i tam, do Reykjaviku nie dane nam.

Cudne są te wakacje od wszystkiego, wakacje od cywilizacji i infrastruktury, cudnie jest wyciągnąć nogę na balkonowej balustradzie i gapić się w górę, pijąc gin. Cudnie jest się gapić na foki jak one sobie po prostu są, jak sobie wieloryby pływają, ptak fruwa i już. Albo jak sobie nie ma nic, cudnie jest się pogapić, kiedy przecież wokół zawsze tyle.

A Reykjavik po czterech dniach to jakby Nowy Jork był.

1

goście, goście cz.1

W maju odwiedzają nas goście. Goście chcą na fiordy zachodnie. Chcą i już. I nie straszna im wichura, ni ulewa.

O fiordach zachodnich legendy. Na północy, ‘na łapie’ ponoć największe dramaty, patologie największe, nieszczęścia. Trudno tam dojechać nawet w sezonie, z plot wiem i gadania, że przed zimą mieszkańcy tamtejszych osad podpisać muszą dokument, że ośmielają się zostać na własną odpowiedzialność, mając świadomość, że nikt ich, w razie wu, nie uratuje. Oni sobie wcześniej nagromadzić muszą jedzonka i piciu, tam sobie z własnej woli być. Tam ponoć – mawiają – największy odsetek samobójstw jest. Najdłuższe ciemności, a ciemności samobójstwa na myśl przywodzą.

Kusi więc gości, by zobaczyć miejsca, które na kilka miesięcy w roku zostają odcięte od reszty świata. Chcą także – skoro już tu są – wulkan, gejzer, gorące wody i wód kaskady. Chcą Bjork i Sigur Rosa. Dzień polarny i polarnego misia. Renifera z foką chcą, barany.

Jedziemy. W pierwszy majowy weekend pacniemy 2600 kilometrów bryką w kolorze kogla-mogla. Od rana włazimy z gośćmi na każdą górę, dumni, że tak tu u nas ładnie, jak gdyby było to naszą zasługą. Pośród wodospadów jemy kotlety schabowe. Po kilku godzinach wysiadania i wzdychania, wsiadania i jechania, kierowca zatrzymuje wóz i każe nam wskoczyć w kąpielowe stroje. Jest gorące źródło, goście prawie mdleją, jesteśmy tylko my i ta ciepła woda, a dalej bezkres oceanu i już. Mamy tortellini z warzywami, mamy butelkę wina, witaj majowa jutrzenko. Do Isafjordur docieramy wieczorem. Isafjordur to stolica zachodnich fiordów. Jest ciemno i zimno, pachnie rybami, rybackie kutry wszędzie, jakieś chłopaki jeżdżą autem tam i z powrotem po jedynej ulicy. Pijemy whisky na małym tarasie hotelu, goście wyczytują w przewodniku, że jest tu piekarnia, w której jadali najwięksi świata królowie, w której oni chcą takoż. Do piekarni jedziemy rano, bułka jak bułka. Dalej do Bolungraviku, gdzie kręcono Noi Albinoi. W Bolungraviku jest góra, którą goście muszą zdobyć, inaczej wyjazd się nie liczy. My cierpliwie patrzymy na ocean. W Bolungraviku jest tylko góra i ocean. Dalej do Husaviku. Jest zima, my z tych fiordów, drogi tu kręte, na drogach lód, przepaście wokół, ja już w głowie wyliczam niebezpieczeństwa, napinam każdy mięsień. Natomiast goście – zdaje się – tylko czekali na podobne atrakcje. Śmieją się najszczerzej, zaglądają w przepaście, niestraszne im wąskie ścieżyny i możliwość wymijania, niestraszny śnieg, wiatr, lód i powaga kierowcy. Goście się cieszą. Są na wakacjach, kto widział umierać na wakacjach? Kto widział umierać z roześmianą buzią? Leci Boney M. Te kręte drogi, wydaje się gościom, tylko pozornie są niebezpieczne, wszystko jest na niby, te kamieniste spady kończą się anegdotą i szerokim wpisem do pamiętnika, fiordy zachodnie to taki rollercoaster zgotowany turystom przez tubylców, udający poważny, rollercoaster, za którego przejechanie dostaje się dyplom i brawa, daddy cool w chórkach, mam ochotę zabić moich gości. Jedzie samochód. Pan otwiera okno i krzyczy do nas: ‘to najgorsza droga, jaką jechałem w życiu, powodzenia, hehe’. Ściskam Gośkę za rękę, boję się potwornie, ona też mnie ściska, lekko popiskując z radości, she’s crazy like a fool. Nigdy nie myślałam o niej gorzej. Co zresztą zdążyłam jej wykrzyczeć na tyłach kogla-mogla, zdążyłam zwyzywać ją od idiotek, które zginą w debilnej pozie z absurdalnie wyszczerzonymi zębami, pozostanie po nas na chwilę wzniecony tuman kurzu i Boney M., próbujący rozruszać nasze powyginane nogi. To nie jest ścieżka dźwiękowa, która ma podsumować życie moje.

Żyjemy. Ja z traumą. Nie wsiadam już do samochodu ot, patrzę w książkę raczej, udając, że nudzi mnie droga. Każda podróż samochodem kończy się dla mnie zakwasami. Najchętniej nie jechałabym niczym i nigdzie, siedziała w jednym miejscu i już, jak ci na fiordach, co im sztormy nie straszne ni nic, straszniejszy stamtąd wyjazd. Na fiordach nic nie ma. Góry lukrowane śniegiem. Doliny, w których ryby i ludzie. Muzeum śledzi. Kilka stacji benzynowych, parę hoteli, farmy i barany. Jest szaro i biało, jak w większości miejsc na wyspie, jest pięknie i pusto, są wysokości, z których świat wydaje się mały, mały każdy problem, szalenie warto jest tam pojechać, choć ja już więcej nie pojadę.
DSC_0849

luksus

Pierwsze, co cię na rozmowie o pracę pytają, to czym się interesujesz, czy jakiś sport, majsterkowanie, może sztuka? Słyszałam o rozmowach, co się odbyły w basenach, albo że całą godzinę było o muzyce, był w tym dźwięczny śmiech, praca miała być biurowa. Drugie, co cię pytają, to kiedy zaczniesz.

Przyłazisz do takiej pracy, jaka by nie była*, dają ci kogoś, kto ma pomoc nieść, on ci spieszy z kawą już, nie spieszy z wyjaśnieniami, mówi ospale, tutaj robimy to, pokazuje cały kwadrans jakąś łatwiznę, mówi, spróbuj sam, ty próbujesz, on na to, bardzo fajnie, umiesz już, brawo, a teraz chodź na przerwę, bo śniadanie, kawa. Oko ci lata po bufecie, wszyscy siedzą, jedzą, nie martwi się nikt poza tobą. Po przerwie wracasz na stanowisko, wokół mało kto, myślisz to jest jakiś test, oni mnie obserwują, więc do tego, co ci pokazano podchodzisz i robisz popeszony. Naraz wraca ten trener, mówi, czyś ty zdurniał, co tak zasuwasz, zaraz wszystko porobisz, będziemy stać. Popij se kawy, na pauzę idź. Od tej kawy cały chodzisz, oni cię co rusz sadzają. Zaraz przerwa na obiad, później przerwa na ciacho, dalej komplement, żeś się spisał świetnie, żebyś jutro wrócił, bo teraz to fajrant i wszyscy do domów. Myślisz, cyrk.

W mig dowiesz się, że źle widziane jest pracować za szybko. Pracować za dwóch nie przystoi. Rywalizacja wyparta jest przez trzymanie kciuków, konkurencja to trend znany za oceanem. Dobrze widziane jest tu picie kawy, stanie, dumanie, zrelaksowanie. Z prac się tu nie zwalnia (o zwolnienie trzeba prosić). Choćby robić nie było co, w trzech będziecie stać bezczynnie, nie ma powodów, by kogoś odsyłać do domu, każdy pracownik ma wspaniały charakter.

Tak rok popracujesz i możesz iść na zasiłek. Dwa i pół roku. Kiedyś cztery lata można było siedzieć, później trzy lata, teraz skrócili, świnie. Na zasiłku mały raj. Pieniążki sobie lecą, nóżka sobie dynda. Są tacy, co oszukują system i idą do pracy na czarno, na budowę idą, ich kieszenie pełne są islandzkich koron. Tacy to pożyją. Niestety w to błogie życie na kuroniówce wkradła się kapka urzędowej troski o psychofizyczną higienę osoby bezrobotnej. Islandzkie społeczeństwo nie wyklucza obywateli bez pracy, wszak swego czasu zrobili oni coś dla państwa. Organizuje im więc szereg rozrywek, zaprasza na kursy językowe, przygarnia do szkół, dokształca, dopieszcza, doubiera, dokarmia. Mówię niestety, gdyż to dopieszczanie dzieje się zwykle w godzinach pracy na boku, jest obowiązkowe i trzeba się dodatkowo nakombinować, naprosić, by tego dopieszczania nie paść ofiarą. Są też inne przeszkody. Otóż raz na czas taki urząd zasugeruje pójście na rozmowę gdzieś. Pójść trzeba. I zrobić trzeba wszystko, by roboty – jaka by nie była – nie dostać. Trzeba więc pracodawcy powiedzieć wprost, że pracować można, tak, ale szczerze trzeba uprzedzić, że do pracy to się lubi przyjść podpitym, lubi się popić w pracy, ogólnie jest się raczej mało bystrym, z lepką rączką, leniuchem i śpiochem się jest, ma się w sobie dużo agresji, nie ma się nad nią kontroli, trzeba tak nagadać, by roboty nie dostać i dalej dyndać nogą.

Można sobie zasiłeczek przenieść do innego kraju. Na trzy miesiące, że się niby tam w tym innym pracy szuka. Krąży tu legenda o panu, co wrócił do Polski, żył jak król, jak król chodził po obejściu, pieniądze miał – nie dziwne – wrócił wszak z odległych krajów, pełnych bogactwa i luksusu. Aż mu pewien znany supermarket nie zaproponował pracy za osiem stówek. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Nieznany jest dalszy los rodaka, historia jego jest jednak przestrogą dla każdego kto chce dobrowolnie opuścić raj.

W urzędzie pracy ścisk, że chwila moment jeden drugiego będzie na barana musiał. Teraz szczególnie ten ścisk, kiedy poszła informacja, że zasiłek co można go było trzy lata ciągnąć, można ciągnąć pół roku krócej i ci, co im zostało jeszcze sześć miechów nagle mają iść do pracy, skończyła się laba. To jest nie do przyjęcia, awanturują się pokrzywdzeni. Jak człowiek ma żyć, pytają jeden drugiego. Obrotowe drzwi kręcą się jak karuzela, w holu ciągle pojawiają się nowe twarze, czerwone ze złości i przerażenia, inne czerwone twarze rozpoznają je w lot i krzyczą nad głowami pozostałych: Co, zabrali? Zabrali! – odpowiadają tamci chórem.

* czyt. jaka by nie była poza pracami na kuchni. Praca na kuchni w każdym miejscu na ziemi to piekło i kara.

ciemno

Wierzą tu wszyscy w elfy i trole. W istoty nadprzyrodzone. Wierzą, że te siedzą na szczytach gór, a kiedy zaświeci na nie słońce zamieniają się w głazy. Że wyglądają jak ludzie, choć są bardziej eleganccy. Że czasami można je zobaczyć ot, choć częściej widzą je ci tylko ze zdolnościami jasnowidzenia. Wierzą tu wszyscy, że te elfy i trole mają swoje gospodarstwa, tylko niewidzialne, niewidzialne mają barany. Że są dobre i nie, te istoty, ale na bank są.

Wierzą ponoć temu, że dawniej, kiedy mieszkali w oddalonych od siebie miejscach, w warunkach pustynnych, gdzie ani zwierzęcia, człowieka czy rośliny, cali siedzieli zadziwieni, że skąd to wszystko. „Czy życie w  bliskości gorących  źródeł,  wulkanów  i   lodowców na  niedużej  w  końcu  wyspie, smaganej  przez wichury i oblewanej falami oceanu, nie skłania do wiary w istoty nadprzyrodzone, inne niż chrześcijański Bóg? Bo przecież Bóg nie może być tak okrutny i niesprawiedliwy” – pisze Jacek Godek, tłumacz literatury islandzkiej na język polski.

Czytam te ich historie złe, czy chcę, czy nie, później budzę się w nocy i z wykrzywioną buzią zapalam światło, wierząc, że bujda to i srając, że nie. W tych historiach pełno jest nawiedzonych domów, do których sprowadzali się coraz to nowi lokatorzy, głupio ciesząc się z niskiego czynszu. Nikt nie mógł spać w tych domach, nikt nie wiedział czemu, światła się tam zapalały i gasły, w lustrach pojawiały się obce odbicia, a w powietrzu unosiły zapachy, niewyszłe spod pokryw gospodyni. Pełno jest historii o duchach dziewcząt, co wieszały się z miłości i straszą po górskich schroniskach. Są hotele, które z miejsca ostrzegają, że gość może dostać klucz, ale w tym pokoju dzieją się dziwy. Są hotele, które nie ostrzegają.

Jest przecież Hofdi w Reykjaviku. Taki dom, co blisko morza, w którym się spotkał Reagan z Gorbaczowem. Kiedyś mieszkał w nim prawnik i poeta, co w trakcie prawniczych popisów uznał za winną dziewczynę, która urodziła dziecko bratu, i dziecko jej odebrał. Ta dziewczyna powiesiła się po tym, a poeta do końca życia nie mógł pozbyć się uporczywych halucynacji, że stale ją widzi. Wyprowadził się z domu, a po nim zamieszkali tam dyplomaci, co też szybko zwiali, bo nie wiedzieć czemu nie spali, się bali. Następni lokatorzy narzekali na obecność białej damy i dziwny w po nocach rumor. Od lat 50. dom należy do miasta i odbywają się w nim zabawy, podczas których raz po raz spadnie ze ściany obraz, zgaśnie światło, zrobi się wielka hałastra mimo wspólnego z przestrachu nieporuszania się gości. A jak Reagan przyjechał i Gorbaczow to ponoć wszystko się w domu psuło, nic nie działało, kserokopiarka, drukarka, długopis.

Wyjeżdżając z Reykjaviku podobno natknąć się można na młodą pielęgniarkę, co często zatrzymuje samochody, prosząc o podwiezienie. To duch kobiety, która pracowała w nieistniejącym już szpitalu, i której okoliczności śmierci są wciąż nieznane. Kto ją weźmie ze sobą sprowadzi na siebie katastrofę.

Takich historii multum. Kiedyś jechaliśmy na wycieczkę i na farmę zajeżdżamy, bo tam ciekawe auta. Nagle jeden z nas zauważa, że dziwnie tu, że coś jest nie tak, w drzwiach domu brodaty starzec, co się nie porusza tylko na nas patrzy. Trwa to chwilę, atmosfera gęstnieje, ktoś z nas dodaje, że ten dziad z pewnością morduje kogoś po piwnicach, kogoś z pewnością więzi, wszyscy przytakujemy, odjeżdżamy w podskokach.

Do tego czytam horror, taki ze mnie zuch, o Vesmannaeyjar, o tej wyspie gdzie wulkan w latach 70. Tam wszyscy uciekli, wszyscy przeżyli, a ja czytam horror, że nie, że leży ciało przy ciele, odrąbana w reklamówce głowa, że grasował tam duch.

Do tego pół roku prawie budziłam się o piątej rano, bo praca. Zima, nie zima, ja leciałam, nie leciał więcej nikt. I przyznam, że zdarzało mi się myśleć, wszystko tu jest moje, każdy budynek i cały śnieg, całe to zimno i góra w oceanie. Myślałam o sobie po królewsku. Nie ma nic złego w takim myśleniu. Częściej jednak było, że z buzią otwartą i buzią w podkowę machałam chaotycznie głową, czy nie zeżre mnie wampir z duchem, czy zza winkla nie wyjdzie coś. Do pracy niemal biegłam. To niespotykane tak lecieć ulicą, nie mijać nikogo, tak lecieć, kiedy ciemno, odwracać się co chwila, pocić w środku zimy. A jeszcze takie ulice, gdzie same zakamary? Raz podskoczyłam na widok choinki, innym razem długo z ręką na sercu, kiedym przewieszone przez barierkę ubrania robocze. Strach pobudza wyobraźnię. Napędza strach.

A w robocie taki koleś, co na nockach robił, całe noce z nosem w horrorach, przyłaził do nas i mówił, dziewczyny, jak żeście szły, za wami szedł jakiś cień, widziałem na kamerach. Przy śniadaniu z nami siedział, opowiadał jak na północy mieszkał, jak baba nad nim  z siekierą stała, baby duch. I niby ale głupi, ale buc, ale zostań se później na noc sam, gdzie się jasno robi o 11, nie o 6, więc dłużej trwa horror, gdzie wieje i leje, dudni coś ciągle, gdzie wszyscy spokojnie przyjęli, że duchy są, przyłażą i straszą, a tobie tak łatwo się pogodzić nie udaje, patrzysz na drzwi, myślisz, błagam nie, już ci się prawie zdaje, że się klamka poruszyła, miśkowi od ściskania powyłaziły oczy, patrzysz przez okno, tam nikogo, jesteś na bezludnej wyspie sam, nie uratuje cię nikt, ta dam. fot. Marianna Chade

kuchnia

To jest tymczasowy areszt z metalowym wnętrzem. Kilkanaście godzin dzień w dzień na mocy kontraktu. W upale, którego zazdroszczą ciepłe kraje. W tempie, którego nie zna maratończyk.

To jest często niespodziewane buchanie ognia, który żre sufit i pluje na boki. Od ognia bąble na rękach, krzyki i irytacja, to jest syczenie przez zęby i cykanie, niedbałe plastrem zaklejanie, zarazki i choroby to są, i mieszanie ręką sałat.

To przygotowywanie ekskluzywnych potraw dla kilkuset osób, które niecierpliwie miętolą w rękach serwety. I nas w kuchni czworo. To kleksy z balsamicznego octu, które utwierdzają gości w przekonaniu, że obcują ze sztuką wyższą. To jest robienie stu rzeczy w jednej chwili, kontaminacja i lekceważenie. To ciężkie decyzje, kiedy się biegnie z talerzem na metę, a na ziemi ląduje gwóźdź programu i wszyscy krzyczą, kładź.

To jest poganianie, deficyt czasu i limit na pomyłki. Koordynacja. Fabrykacja. Iteracja.

To jest rozbudowany szereg bluzgów pod adresem gości z dominującą serią przezwisk okołogenitalnych. To kieliszki z wódką pite wspólnie i haustem dla integracji i żeby się nie pozabijać. To straszny bajzel w piramidzie Maslowa.

To antrykoty duszone w gąszczu rzepy, jagnięcina pieczona w rozmarynie i grillowane kanapki z wołowiną wypchane grubo ciachaną cebulą, któreśmy jedli bezrefleksyjnie i nad zlewem. I zimne kawy dwiema strugami płynące w dekolt. To zapach potu, który jest w kuchni zapachem triumfującym. I zmęczenie, na które nie mam metafor.

To lepkie sosy biegnące grubą linią wzdłuż ciała, serpentyny tłustych zacieków na rozpalonych kuchenkach. Trociny spalenizny. Legowiska brudnych szmat. Rozległe plamy krwi na fartuchach. Podłogi śliskie jak lodowiska łyżwiarzy. Nieskromne wysypiska śmieci, szczyty których zdobywaliśmy po wielekroć.

To kłótnie i wzajemne obrażanie. Przeganianie majaczących myśli o rękoczynach. Zestresowanie. To bez wytchnienia drukowane i  opadające na podłogę treny kolejnych zamówień, brak miejsca na blatach, lawirowanie pośród gorących patelni i garnków, stosu talerzy, które właśnie wniósł zmywak, i który stara się nie upaść na rozlanym oleju, koleś ze zmywaka jest co rusz nowy, niezmienne są tylko łzy w oczach kolesia ze zmywaka.

To czyszczenie z kup homarów. Kilkudziesięciu kilogramów. Smażenie na sześciu patelniach dwudziestu litrów naleśnikowej breji. Gotowy do napełnienia wiórami marchwi gar, co jak wykopana studnia.

To na minutę przed zamknięciem kuchni dwa steki z wieloryba, proszę, barani łeb.